czwartek, 31 lipca 2014

Postmuppetowość

Buaum-uaum-uaum-uaum-rakatak... Klask, klask, klask... Buaum-uaum-uaum... Plask...



Och, marrrau! - chciałoby się dodać. Mają mnie całą, od kopytek po czułki, które wprawiają swoim rozchełstanym brzmieniem w drżenie rozkoszy. Poniekąd pozostając w klimatach alternatywnych i poniekąd dochowując (tym razem) wierności jedynej właściwej muzyce \m/, słucham: Primus "Green Naugahyde".

Oh, I like it, I really, really like it. Ich wymowność i mroczną ironię, ich plaskające brzmienie, które - ku konsternacji najbliższego otoczenia - udziela mi się w mowie (usiłuję naśladować paszczą).
 
Primus to dla mnie takie mroczne muppety po apokalipsie z przesycenia, przetwarzające odpadki kolorowej komercyjnej hiper-hop-pop-kultury. Napisałam, że poniekąd-alternatywny-poniekąd-metal, a tak naprawdę to mieszanina różnistych wpływów, tworząca zupełnie nowy, prześmiewczy w wymowie bigos. Bigos popijany zupą z kraba - bo w ich twórczości są zarówno motywy kulinarne (choćby nazwy płyt "Frizzle Fry", "Pork Soda"), jak marynistyczne (morskie opowieści typu "Last Salmon"), kulinarno-marynistyczne (płyta "Sailing the Seas of Cheese") a także zoologiczne: łososie, wiewiórcze oczy, i, co najważniejsze, za dużo szczeniaczków!


W dodatku to wszystko jest ogarniete, spięte i porządnie załomotane. Nie ma fuszerki. To po prostu jest dobre. Tak bardzo, że wsiąkłam w Primusa całą dyskografię, a 2 płyty to była minimalna dawka fikuśności, którą musiałam przyjąć dziennie w czasach sprzed zapłonu ucha, który bezlitośnie przerwał przyrost psychofanii. Co nie zmienia faktu, że to jest dobre. Buaum, buaum-uaum...

Wspomnę jeszcze, że pod znakiem zapytania staje teraz moje "noworoczne" postanowienie słuchania jednej nowej płyty tygodniowo. Dlatego, że tydzień u mnie ma od 4 do 9 dni i w ogóle straciłam rachubę ile ich było. Dlatego, że właściwie to słuchałam paru nowych płyt w ciągu tygodnia - jedna to mało. A przede wszystkim dlatego, że zaczynam słuchać muzyki już nie płytami, ale, o zgrozo, dyskografiami (Primus nie są jedyni). To chyba naturalny etap ewolucji w osłuchaniu.

Pisać, oczywiście, będę dalej. Zobaczymy co za stwór ze mnie wyewoluuje w przyszłości. Kto wie, może w końcu zacznę słuchać Capelli Cracoviensis...?

Muzykografia:
Primus, cała dyskografia :)

środa, 23 lipca 2014

Doznałam Przejmującego

Nie jest nowością, że robię różne rzeczy, żeby "od-zwyczajnić zwyczajność" i doznawać dzięki temu pełniej, żywiej, inaczej. Naciągam sobie uszy rojeniami, discołojeniami i Japończykami, odżegnuję się od Kanonu mojego hard rock state of mind i w ogóle heretyczką jestem, i to z własnej woli. Ale tym razem doznałam Przejmującego niezależnie od tego, czy go chciałam, czy nie.



Czym jest Przejmujące? To jest coś niesamowitego, ale zarazem bliskiego, co złamie codzienność i wymusi inne, świeże spojrzenie na świat. Pisałam o tym tutaj i, o zgrozo, spotkało mnie to. Moje Przejmujące: nadwrażliwość na dźwięki. Okazało się być bardziej możliwe, niż przypuszczałam, bo niby dlaczego nagle obcowanie z jakimkolwiek dźwiękiem miałoby mi, słuchającemu stworowi, sprawiać ból?

Ano wystarczyło zapalenie ucha.

No dobrze, ale nie ma katastrofy. Przetrwałam to i z nadzieją, że nie przepaliło mi się tam nic, żaden bębenek mi się nie rozstroił, powoli będę powracała do słuchających. A powrót swój zapowiem kolejnym słuchołamaczem od życzliwego polecacza. Ostrzegam też, że to będzie z cyklu "nie wiem, więc się wypowiem", ale czuję się bezkarna, bom chora. Jakiś czsa temu zapoznałam się z zespołem BOKKA. ]:->

Parafrazując niebieskoskórego klasyka: O, jak ja nieznoszę tych indie-alternatywnych marud!

Do końca życia mogłabym słuchać samego American Head Charge, ale przez ten mój wymysł od-zwyczajniania czuję potrzebę zapoznawania się z różnymi dziwactwami. A współczesna polska muzyka alternatywna jest wyrazem jakiejś obcej, rozpowszechniającej się umysłowości, od której wciąż się odbijam, jak w przypadku pana R.

Z jednej strony mam paradoksalne poczucie, że to, co niszowe i niezależne staje się popularne i powszechne, niebezpiecznie zbliżając się do pani Komerchy. Z drugiej strony niezrozumiałość tego rozsadza mi umysł obrazami, wrażeniami - co lubię - i jest jakoś... bliskie i, o jej, ładne. Taki właśnie jest utwór audiowizualny "Town of Strangers".


Roztkliwiłam się, kiedy obejrzałam go pierwszy raz. Poczułam się, jakbym czytała "Dolinę Issy" Miłosza albo jakoś tak. To nie jest moja ulubiona łupanka, to działa na zupełnie inne receptory: bardziej na te intelektualne niż proste i pierwotne typu "die motherfucker, die".

To jest dobry kawałek. I mogę go słuchać nawet teraz, bo nie rani mego ucha. Płyta, niestety, cała jest taka. Miałam nadzieję na większą różnorodność, więcej eksperymentu, a tu ciągle to samo wokalne rozwiązanie... Może i dobrze, można się przesycić tą podniosłością. Płyty słuchałam w podróży, przez co czułam się jak we własnym "Into the Wild": że niby kilka godzin telepania się dusznym busem to coś szczególnego, tak mi wszystko wypiękniało. No i nie miałam ochoty nikogo uderzyć.

Ogólnie rzecz biorą, miłe to, przyjemne, takie w sam raz na bolące ucho i niedobór intelektualnych wrażeń, na które cierpi dogorywający w łóżku człowiek. Ale niech mi już przejdzie, bo mam takie fajne rzeczy do przesłuchania...!
 
Muzykografia:
BOKKA "BOKKA", 2013

Obrazek by Rosa Menkman, CC BY-NC 2.

środa, 16 lipca 2014

Zwapniała młodość słuchu


Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, King Crimson... Brzmienia lepszego świata w czasach wiecznej zmarzliny, chłonięte przez naszych ojców przez radia z oczkiem, rozsmarowywane na taśmach nawijanych w szpule, przenikające umysły i światopoglądy. Ta podstawa muzycznego myślenia, przekazana w genach nam, następnym pokoleniom. Nasze naturalne środowisko dorastania i  absolutna podstawa jakiejkolwiek rozmowy o muzyce.

A w cholerę z nimi.


Na świecie w latach 60., 70., do końca lat 80. istniały przecież inne zespoły i nurty muzyczne. Tatusiowie nas ich nie nauczyli, bo może sami o nich nie wiedzieli, a po uwolnieniu przepustowości danych między Zachodem a Wschodem, nie zdążyli już nadrobić zaległości. Jak można już było słuchać muzyki, jakiejkolwiek muzyki, to kolekcjonowało się dyskografie Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, King Crimson... Dla reszty, której nie udało się przecisnąć między cegiełkami muru na teren wiecznej zmarzliny, zabrakło już zapału. Tatusiowie nasi: nie dość, że zwapniali, to jeszcze ograniczeni muzycznie...

Ale czy to, że wtedy nie było dostępu do całej muzyki stechnologizowanego świata przez pudełko wielkości papierośnicy, znaczy, że my mamy jakoś lepiej? Z młodością po prostu się tak dzieje, że wypada w jakimś okresie i okolicznościach losu, i to, co obejmie, jest później decydujące. Nie słuchałam w liceum Toma Waitsa, chociaż wiedziałam, że on istnieje i miałam dostęp do jego muzyki. Wolałam jakieś SOAD, cierpliwie ciągnąc ich dyskografię z prędkością 1 mp3 na wieczór.

Czym to się różniło od czyhania na Radio Luxemburg? Tatusiowie nasi, którzy wpajali nam muzykę, byli tacy jak my. Nic dziwnego, że mówią nam: Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, King Crimson... Oni pozostali młodzieńcami, a ich młodość pozostała tamtą młodością. My mamy swoją, w której też zwapniejemy. 
A co będziemy powtarzać naszym dzieciom...?

Foto by leosaumurejr, CC BY-SA 2.0

środa, 9 lipca 2014

Karnawałowa discochłosta

Nie sądziłam, że może mnie spotkać coś bardziej wysadzającego umysł niż Rojek. A jednak, granice poznania zostały boleśnie przesunięte. W zeszłym tygodniu zderzyłam się z Braćmi Figo Fagot. Taka byłam odważna, że poleciałam od razu drugą, bardziej dosadną płytę: "Eleganckie chłopaki".



Nie powiem, żeby ta płyta grała u mnie non stop, bo się nie dało, no nie dało się. Żeby tego słuchać, trzeba porządnie przekroczyć bramę codziennej percepcji. Zrobić to można tylko w odpowiednich okolicznościach przyrody: na imprezie, i to w jej mocno zaawansowanym stadium. Zlecenie mi słuchania tej muzyki na trzeźwo, to był zamach na moje zdrowie psychiczne!

Ale ok, co to jest? Bracia Figo Fagot tworzą wulgarny pastisz disco, jak to sami nazywają discochłostę i alkopolo. Gorszą, bulwersują, prowokują... dlaczego? Bo mogą. Taka to mało wysublimowana ftuka. Kluczem do ich twórczości jest to, co w muzyce najlepsze: koncert. Bo o to w tym chodzi: o przedstawienie, o karnawał, wyśmiewanie, wykrzywianie rzeczywistości, o płytką seksualność, pijaństwo i zabawę. Ich ordynarność i prostactwo nie służą żadnej ideologii, nie mają na celu rozpowszechniania jakiegoś światopoglądu, po prostu nie są na serio.

Kiedyś mieliśmy piękną tradycję karnawału. Był to czas obowiązujący wszystkich, niezależnie od zawodu, klasy, wyznania, płci i wieku. Czas, w którym role społeczne się mieszały, odwracały: żebrak mógł być królem, ksiądz - ladacznicą. Czas, w którym dawało się upust wszystkim swoim żądzom, w którym grała muzyka i wszystko to, co tłumione, ukrywane, wypełzało na światło dzienne i stawało na piedestale. Czas, którym rządziły drwina, pastisz, błazenada, śmiech. To, że on ją upija, żeby poszła z nim do WC? Śmiech. Że ona do Cygana uciekła? Śmiech. To, że on gada ze swoim woreczkiem mosznowym, kiedy mu się nudzi? Śmiech.

Najzabawniejsze i najsmutniejsze zarazem jest w tym to, że niektórzy biorą to na poważnie, czują się obrażeni i w dodatku pozwy piszą.
Drodzy państwo, takie jest prawo karnawału, że będzie drwił nawet jak się go postawi na szafocie i zaciśnie pętlę wokół szyi. To karnawał! Czego się nie dotknie, to zamienia w farsę. Ośmiesza wszystko, łącznie z tymi, którzy biorą go na serio.

Teraz nie ma społecznie zaakceptowanego, ogólnoświatowego karnawału, w którym wszyscy by wyszli na ulicę i wariowali, żeby potem pogrążyć się w poście. To się rozmyło, wygasło, ale myślę, że wciąż jest potrzeba kultywowania karnawału i stąd się biorą Bracia Figo Fagot i wszystkie tego typu twory.  Zostawmy więc im ich miejsce i czas, najlepiej po dwóch supportach i paru piwach, a i Cygan będzie się bawił, i kobieta zatańczy.

A ja doliczam sobie +25% do wytrzymałości psychicznej. I chyba do masochizmu...

czwartek, 3 lipca 2014

Chcę cię usłyszeć

Ostatnio muzyki słucham obsesyjnie. Porównać to można do obżerania się. Mam ochotę robić to stale, nieprzerwanie, głośno i najlepiej na dwa kanały jednocześnie, żeby dotarło do mnie dwa razy więcej, niż do normalnej, zdrowej na umyśle osoby, która nie wpadłaby na to, żeby słuchać muzyki na raz na słuchawkach i z głośników.
 
Bo dlaczego by nie? Mam technologię, która umożliwia to i jeszcze inne dziwactwa. Na przykład odsłuchiwanie fragmentów utworów w trakcie słuchania czegoś, jak spotify. Co za szał. Istna kakofonia. Z tych porywów technologiczno-muzycznej ekstazy skutecznie wyrywa mnie pewna prawda: można słuchać więcej, bardziej, dłużej, ale, paradoksanie, słyszeć mniej. 

Dlaczego?
Po pierwsze: trudniej jest się na czymkolwiek skoncentrować. Owszem, znów przewrotnie, czasami przy większym hałasie jesteśmy lepiej skupieni i bardziej kreatywni, ale czy to nie jest jakieś wypaczenie, że stan naturalny osiągamy w tak nienaturalnych warunkach?
Po drugie: Lubię pisać i czytać, ale to komunikacja dźwiękowa, na żywo, jest najbardziej naturalna dla ludzi i to tak naprawdę w niej rzeczywiście możemy być RAZEM. To bycie RAZEM cierpi najbardziej z powodu rozkojarzenia powodowanego przez używanie nowych technologii. Czytając Twoje literki na ekranie, równocześnie oglądam po raz miliardowy "Redefine" na yt, piszę maila albo osiem, przeglądam zdjęcia małych piesków, jem kalafiora i maluję paznokcie. Cóż, jesteś tylko jedną z tych wielu banalnych i mało znaczących rzeczy...
Nieustanny hałas i rozkojarzenie sprawiają, że nawet rozmawiając z kimś oko w oko, tak naprawdę nie słyszy się go. Bo jak naprawdę usłyszeć głos drugiego człowieka, przekazujący ledwo uchwytną intencję, w środowisku tak subtelnym jak pralka, w której wirują cegły? 

No i co z tym zrobić? Wyłączenie muzyki, wyciszenie telefonu, uciszanie sąsiadów, psa, pana Rycha, który kosi trawę i samochody na ulicy... nawet jeśli byłoby możliwe, przyniosłoby prędzej delirium niż ukojenie. Jak zwykle wystarczy niewiele, by zdziałać bardzo wiele.

Proponuję...

Słuchać świata przez 5 minut dziennie. Siadać na przykład w parku i wysłuchiwać krajobraz dźwiękowy: skąd dobiega śpiew ptaków, jak wygląda miejsce, w którym siedzę, kto jest tu oprócz mnie, co robi - to wszystko można usłyszeć. Albo nawet w swoim pokoju: to zadziwiające jak brzmią ściany, biurko, jak można usłyszeć przestrzeń i wiele warstw budynku tworzonych przez jego pozostałych mieszkańców.
Myślę, że takie badanie i uświadamianie sobie zasięgu swojego słuchu, jego wrażliwość i przestrzenności pomaga powrócić do umiejętności koncentracji na subtelniejszych dźwiękach. Z korzyścią dla muzyki i z korzyścią dla relacji z innymi ludźmi.


Obrazek by Jens Schott Knudsen, CC BY-NC 2.0

niedziela, 29 czerwca 2014

Blackmetalowe promowanie

Norweska ambasada promuje black metal

Przeżuwam te słowa jak gumę do żucia, przekazywaną sobie z ust do ust już od paru dni. Dobrałam się do niej dopiero teraz, bo wcześniej jakoś mnie to nie wzruszyło, ale przecież...


Norweska ambasada promuje black metal...

...wizualnie. Za pomocą fotografi można przedstawić rzeczywistość w tak hiperestetyczny sposób, że przedstawienie staje się bardziej interesujące niż rzeczywisty obiekt przedstawiany. W dodatku są to fotografie z samego rdzenia muzycznej wrzawy: z koncertów! Koncerty już same w sobie są hiper pod względem wizji, a dodatkowo są miejscem współczesnego rytuału wspólnotowości. Czysta visual pleasure! Ale poza tym...

Norweska ambsada promuje black metal...

no i co z tego?? Ja bym poszła na tę wystawę, ale tego by Szatan chciał/mam za daleko/wolę się doszukiwać teorii spiskowych. Wzięłam się za wywiad z Karsten Klepsvik, ambasadorem Norwegii w Warszawie. Powodzenia wszystkim, którzy próbują znaleźć w wypowiedziach dyplomaty coś kontrowersyjnego. Pan mówi w sposób tak wyważony, że aż mnie rozpacz pochłonęła. Jasno powiedział też, że

Norweska ambasada promuje black metal, bo...
 "...black metal jest i powinien być jednym z naszych kluczowych kulturalnych towarów eksportowych...".
Znaczy, ich, norweskich towarów.  To nie to, że norwescy ambasadorzy lubią przebierać się w skóry, malować jak pandy, taplać w krwi i znajdują upodobanie w krzyżowaniu nagich kobiet. To prosta kalkulacja: ludzie słuchają black metalu, bo black metal jest fajny; black metal jest norweski, więc Norwegia jest fajna. Gdyby Norwegia była największym na świecie producentem ołówków, to w ambasadzie w Warszawie można by się spodziewać wystawy pt. "Szkice norweskie: historia ołówków".

Tak oto zrozumiałam, co jest nie tak z tym żutym przeze mnie hasłem. Chyba powinno ono brzmieć:

Norweska ambasada promuje Norwegię przez black metal.

Czy to dobrze dla black metalu? Z jednej strony wiadomo - i wie to również pan ambasador - że tego typu muzyka jest widowiskiem, że nie jest do końca serio, że jest pewną kreacją i robi się na niej kasę. Z drugiej strony, paradoksalnie, mimo tej kreacji, przesady, autoironii i autoaoutironii, w jakiś zatrważający sposób jest autentyczna.

Kiedy komercja bierze politykę pod rękę, zabierają muzykę z całym dobrodziejstwem szatańskiego inwentarza i z jej pomocą chcą zapanować nad światem, to ta autentyczność staje się swoją własną parodią. Black metalowi to nie zaszkodzi, bo on jest... cóż, black metalem. Gorzej być nie może.
A czy to dobrze dla Norwegii w kraju, w którym wolność wypowiedzi artystycznej ogranicza bariera religii? Powiedziałabym, że to dosyć ryzykowny sposób zyskiwania przychylności polskiego społeczeństwa...


Obrazek by Vassil, CC-BY-3.0, via Wikimedia Commons

sobota, 28 czerwca 2014

Znaczenie muzyki

Czasami ponosi mnie romantyczny duch (ciężko mu, ale jakoś daje radę) i pod jego natchnieniem zaczynam zastanawiać się, czy muzyka może służyć do rozmawiania? Albo inaczej: czy to, że czegoś słucham, coś znaczy?
 

Internety serwują nam mozliwość możliwość ujawniania, czego się właśnie słucha, polewając to lepkim lukrem fajności. Fajnie jest udostępniać, pokazywać, przekazywać i obnażać. Kto tego nie robi, jest co najmniej podejrzany, a w skrajnym wypadku po prostu nie istnieje.

Zjawisko komunikowania o tym, co słuchamy, jest powszechne w pewnych kręgach, więc gdyby można było wnioskować z tego, co znaczy słuchane, jakie to by bylo źrodło informacji! Z resztą porozumiewanie się za pomocą dźwięków jest czymś oczywistym. Każdy jakieś dźwięki z siebie wydaje, część z nich coś znaczy. Znaczą również dźwięki wydobywane z instrumentów, np. rytm wybijany na bębnach w Afryce służył komunikacji na dużą odległość.

A co to znaczy, że dźwięk coś znaczy? Po prostu inni ludzie rozumieją pod nimi COŚ, i jest to mniej więcej to samo dla tych, co bębnią i dla tych, co słuchają. I niby sytuacja jest tu prosta: mamy jakąś sekwencję dźwięków i ustalamy wśród przyjaciół i znajomych, że ona będzie coś znaczyć, a później używamy jej, gdy chcemy przekazać to znaczenie. Tak się stało u zarania języka i na tym samym polega podawanie hasła "żyrafy wchodzą do szafy".

Weźmy więc coś bardziej skomplikowanego: utwór muzyczny. Oo, to jest bardzo dużo sekwencji dźwięków, część z nich ewidentnie coś znaczy - są to dźwięki rozpoznawane przez nas jako mowa. Wspólnie i mniej więcej zgodnie możemy też stwierdzić, czy utwór jest smutny czy wesoły.
W miarę pewne jest też znaczenie nadane utworowi przez muzyka, jeśli mówimy o piosenkach. Utwór może mieć też jakieś znaczenie kulturowe, np. "House of the rising sun" znaczył coś dla jakiejś grupy w jakimś czasie. Innym przykładem może być hymn Polski, który dla Polaków ma specjalne znaczenie, ale Urugwajczyk mógłby pomyśleć, że mało radiowy kawałek i potańczyć się przy nim nie da...

Póki znaczenie jest mniej więcej ustalone w jakiejś grupie, muzyka może służyć komunikacji. Ale im mniejsza grupa, tym trudniej, bo zaczynają wchodzić w grę osobiste interpretacje. Dla Zbyszka i Danki "Smells like a teen spirit" mogą znaczyć już zupełnie co innego, mimo że razem tego słuchali. Odkąd ze sobą zerwali, jego zalewa krew już przy pierwszych dźwiękach, a ona zalewa się rumieńcem i staje się tajemniczo milcząca.

Utwór myzyczny jest więc takim hiperznakiem. Ma tak dużo znaczeń, że właściwie to przestaje mieć jakieś znaczenie. W dodatku dla jednostki może znaczyć coś zupełnie specyficznego i osobistego. Wtedy komunikacja nie jest już możliwa, chyba że uznamy, że można komunikować się ze sobą samym.

Wychodzi na to, że playlistowy eshibicjonizm tworzy tylko szum, który tak dużo znaczy, że nic nie znaczy. Oczywiście może znaczyć, kiedy wśród znajomych i przyjaciół ustalimy: jak słucham Smerfnych Hitów to znaczy, że ciasto mi się przypaliło. Ale po co to komu (kto nie szuka Ryszarda Ochudzkiego albo np. nie planuje zamachu terrorystycznego)?

I tak oto wkurzony romantyczny duch wypuszcza mnie ze swych objęć, a ja lecę w dół, tam gdzie moje miejsce. ]:->

środa, 25 czerwca 2014

W telegraficznym skrócie



Trudno jest sobie wyobrazić coś ważniejszego od muzyki, ale łatwiej coś ważniejszego od pisania o muzyce. Takie rzeczy ostatnio się działy, dlatego żeby nie ugrzęznąć, przyjmijmy, że napisałam o nowej płycie (i filmie!) Archive "Axiom", że wyznałam, jak wbijam sobie w głowę - to co, że ze Szwecji - Träd Gräs och Stenar i album o tym samym tytule jako kolejną z 52 płyt, że zafascynowana ich wykonaniem "All Along The Watchtower" piszę aż artykuł o tym utworze i różnych jego coverach (przesłuchałam ich chyba ze 30), że znów schizuję na punkcie Soil, że zakochałam się w boil, odkryłam Buffalo Killers, że straciłam rachubę z tymi 52 płytami, że opowiedziałam bajkę o wskrzeszeńcach inspirowaną takimi zjawiskami jak płyta Variété i że napisałam poważną psychofańską recenzję nowej płyty Jacka White'a, którego kocham bardziej niż Johnnego Deppa.

A teraz mogę napisać coś naprawdę. :)

P.S.: Przepraszam, że Was opuściłam wtedy, kiedy zaczęliście do mnie przemawiać gdzieś z drugiego końca kabelka. Już wszystko przeczytuję!

niedziela, 8 czerwca 2014

Uwolnić muzykę od pamięci

Zbyszek nie słucha Nirvany. Gdy słyszy pierwsze dźwięki "Smells like a teen spirit", jak porażony ucieka jak najdalej źródła muzyki. Zbyszek, tak jak ty, był kiedyś zakochany.

"Nevermind" Zbyszek słuchał ze swoją pierwszą miłością, Danką. Obydwoje wówczas identyfikowali się z tym przekazem, przeżywali głęboko i wspólnie. Byli razem w muzyce, przez co ona stała się miejscem ich dwojga. Nastoletnia miłość jednak skończyła się, ale mieszanka ich emocji i dźwięków pozostał tak boleśnie nieprzystająca do rzeczywistości...

Kocham muzykę i daję się kochać muzyką. Konsekwencje tego bywają koszmarne: muzyka odpowiednio nasączona emocjami, zachowuje je w sobie, nawet jeśli one przeminą, wygasną, odwrócą się, przekształcą... I później jak oparzona uciekam, wyłączam, zagłuszam już po pierwszych dźwiękach, bo przypomina mi się, że
on mi kwiatek przyniósł, wino piliśmy albo jeździliśmy po wiochach  samochodem...

Tak miałam na przykład z "Heaven is a lie" Lacuna Coil. Pięknie było, gdy mi to włączył po raz pierwszy. Tak mi się sposobało, że puszczał ten kawałek, kiedy chciał mi zrobić przyjemność. Później się schrzaniło między nami i od tej pory na dźwięki "Heaven is a lie" zalewała mnie krew.

I co zrobić...? Co by nie mówić, ładna to pioseneczka, może nie tak popularna, że wszędzie ją można usłyszeć, ale może się zdarzyć. Muzyka sama w sobie nie zawiniła, więc dlaczego by sobie nie posłuchać jej czasem bez obciążenia emocjonalnego?

Mam na to sposób: słuchać dalej, na okrągło i do znudzenia. Zamazać wspomnienia innymi wspomnieniami, rozcieńczyć je zwykłością, codziennością, bólem głowy, zamiataniem, obcinaniem sobie paznokci u stóp... Głupio roztkliwiać się nad tym, co było kiedyś przy tym utworze, gdy właśnie je się pomidorową z kluskami. Tak się sprowadza wyidealizowany obraz och'ów i ach'ów do poziomu bruku.

Bolesne? Absurdalne? Powiedziałaby, że konieczne, jeśli ktoś ma takiego świra jak ja. Można albo dawać się płoszyć paru dźwiękom albo raz na zawsze ukatrupić zjawy, które się w tych dźwiękach ukryły. Bo przecież co było, a nie jest, nie liczy się w rejestr - dlaczego miałoby zatem zmartwychwstawać i straszyć ludzi?

Uwalniajmy muzykę od pamięci. Jest tego warta.

wtorek, 3 czerwca 2014

Deszczowe progresy

Lekko prowokacynie poruszyłam kiedyś temat związku płci z preferencjami muzycznymi. Po ostatnim tygodniu zaczynam dochodzić do wniosku, że na dobór muzyki wpływ może mieć też pogoda.

Miało być tak: 11/52 "God is an Automaton" Sybreed z apokaliptycznego roku 2012. Po względem ideologii spodobał mi się tytuł płyty, spodobał mi się tytuł pierwszego kawałka "Posthuman Manifesto" i już myślałam, że zostanę na tydzień cyborgiem, ale... po pierwsze: to nie do końca to. Chcę takiej muzyki, ale na początek lepsze byłoby coś sztandarowego, typowego, a to nie brzmi pierwszoligowo.

Po drugie: nastąpiło załamanie pogodowe i... wpadłam w progresy. Dopadło mnie w czwartek. Niskie ciśnienie i natchniony nastrój poprowadził mnie od Archive aż do 12/52: "In Absentia" Porcupine Tree. Poczułam, jakbym doznała jakieś iluminacji. Wchodziło lekko, nie mogłam się nasycić, słuchałam na okrągło, tych smętów, tych nudów, marudów... Płyto, gdzieś ty była w te wszystkie burzowe dnie mego życia?



Weźmy "Trains", singielek i chyba najpopularniejszy ich kawałek. Delikatny, łagodny i rozmemłany jak piąta nad ranem. Przed zapadnięciem w sen chroni człowieka jedynie szkielet z gitary, co prawda akustycznej, ale cóż. Pan śpiewa aksamitnie, czyli zupełnie niedopuszczalnie, ale cóż. Doznałam obsesji, a z tym się nie dyskutuje. I'm dying of love, it's ok.

Na płycie czasem coś zabrzmi mocniej, podtrzymując ofiarę przy życiu, jak w "Blackest Eyes". Miałam refleksję, że wszystko zależy od kontekstu: kiedy mamy spokojne, melodyjne podłoże z takim godnym potępienia wokalem to nawet lżejsza gitarka elektryczna brzmi konkretnie. No ale to nie tylko melodyjność, bo są kawałki, które mogłyby spokonie pretendować do wagi... hmm... lekkopółśredniej. Na przykład gęste "The Creator Has a Mastertape", czy ornamentowe "Wedding Nails". Podoba mi się też "Strip The Soul": przejawia się w nim kontrast aksamitność - pokiereszowanie. Wolę pokiereszowanie, więc wpajam w siebie aksamitność, żeby mnie mocniej uderzyło, jak już nastanie.

"In Absentia" to płyta dla mnie przyswajalna w całym najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie wiem, czy jest kamień poruszajacy progresywną lawinę, czy, kto wie, może nawet Magmę, ale na pewno było to coś dobrego na potrzebę wczuwy w deszczowe dni. Słuchałam jej intensywnie, aż do skrajnego rozrzedzenia krewi, dlatego z błogością zażyję czegoś gęstego, ciężkiego i żelaznego...

Mam nadzieję, że szybko dojdę do siebie, bo dzisiaj już wtorek.

Muzykografia:
album "God is an Automaton" Sybreed, 2012 r.
album "In Absentia" Porcupine Tree 2002 r.

niedziela, 25 maja 2014

Stara miłość nie rdzewieje?

Przeszliśmy wszystkie etapy zaangażowania. Przetrwałam rozstania, nowe związki, powroty, ale pozostałam (względnie) wierna. To nie zdarza się z pierwszym lepszym zespołem.

Zauroczenie od pierwszego zasłyszenia ("Halo"), okazjonalne spotkania na zatłoczonych, rozrywkowych playlistach, nieśmiałe deklaracje (przesłucham "Throttle Junkies"), głębsze poznanie (cała dyskografia i historia zespołu), coraz poważniejsze zaangażowanie (Ryan ma profil na fb!), porwania wizualnej namiętności (screanshot z teledysku "Redefine" na pulpicie)... Dotarłam nawet do garażowych epek i byłam w stanie ich słuchać. Kiedyś.

W tym tygodniu słuchałam ostatniej płyty Soil: 10/52 "Whole". Nie wiem dlaczego dopiero teraz, płyta wyszła w zeszłym roku. Przesłuchując ją po raz pierwszy, nie wiedziałam też, co ja takiego widziałam w tym zespole. Płaski, komercyjny, amerykański rock. Pioseneczki o miłości, czy czymśtam, wszystko takie samo. Po progresywnych eksperymentach konstrukcja utworów wydała mi się po prostu nudna... A przecież to dzięki nim odkryłam w sobie pokłady psychofanii! Czyżby jednak zardzewiało?

Płyta to po prostu... ryanowe Soil. Zespół zmieniał się w zależności od wokalisty, bo w tego typu muzyce wokalista jest jak etykietka. Widać to na przykładzie Drowning Pool. (Legendarne DP było ze Stagem, drugie z Ryanem, a resztę bojkotuję.) Kiedy Ryan odszedł od Soil, przestało to być TO Soil. Kiedy wrócił, powróciło, ale bez fajerwerków. Nie stworzyli kolejnego "Halo", nie stopili serca mego lodu, niestety, gładko wpasowywali się w tło dnia.

Moją uwagę szczególnie przyciągał tylko jeden kawałek: "Amalgamation" i to nie tylko ze względu na to, że lubię amalgamaty. Słuchając go, reagowałam jak pies Pawłowa: jeden za drugim padają tam nazwy kawałków, które znam tak dobrze, że aż się we mnie coś podrywa. Przez to nie mogę go spokojnie posłuchać, za dużo tego dobrego, przełączam.

Reszta raczej mnie nie porwała, jednak po tygodniu słuchania domyślam się, co takiego widziałam i słyszałam w Soil i, co ważniejsze, po co mi to było.

Po pierwsze: lubię takie wokale, jak ma McCombs. To właśnie jest zdarte, pocharatane i głębokie przeciwieństwo rojkowatości. Po drugie: konstrukcja utworu jest rdzenną konstrukcją mojej kompetencji muzycznej. W swojej konwencjonalności, utrwaleniu i prostocie jest jak pieść ludowa. Daje podstawę, na której można później żerować, nawiązywać, przekręcać, buntować się i grać gitarę elektryczną na wiolonczeli jak w różnych progach i postach.

Do tego, po co mi była taka muzyka, doszłam czytając wpis o psychofanii. Wówczas myślałam hermeneutykami, ambiwalencjami i symulakrami, było to dla mnie na porządku dziennym. Nic dziwnego, że gdzieś ludź musiał odreagować. A Soil jest jak Ryan: lubi wypić, zapalić i jeść bekon w każdej możliwej postaci, nawet w czekoladzie. Nie ma kosmicznych rozkmin, tylko takie zwyczajne: kocha, wkurza się, tęskni. Powiedzieć by można: równowaga/homeostaza w mojej głowie została dzięki temu zachowana.

"Whole" dorzucę sobie do playlisty Soil-DP i jak mnie najdzie ochota na sentymenty, to posłucham. Niepokoi mnie tylko ten mój wniosek. Czy skoro teraz wchodzi mi Rishloo i nie ziewam na myśl o Riverside, to znaczy, że zgłupiałam...?

poniedziałek, 19 maja 2014

Żadnych progresów

Deszcz, niskie ciśnienie, ja grzęznąca w dniach... Podobno obudzenie lunatyka przynosi pecha. Tym bardziej do gustu przypadł mi pomysł, żeby ostatecznie się pozamulać. Przez tydzień słuchałam więc rocka progresywnego.

Okoliczności pogodowe, życiowe, czy cholera wie jakie jeszcze, sprawiły, że utraciłam na jakiś czas gust. Serio. Długo nie mogłam się zdecydować na jedną, konkretną płytę i to nie dlatego, że tak mi się wszystko podobało, ale dlatego, że ani mi się podobało, ani się nie podobało.

Miesiąc temu, rozentuzjazmowana odkrywaniem nowej muzyki, wygrzebałam płytę "Feathergun" Rishloo z 2009 r. Chciałam jej poświecić tydzień mojego życia, głównie dlatego, że ma fajną okładkę, ale zanim nastała jej kolej, zaczęłam jej podsłuchiwać. No i tak się stało, że po kryjomu od miesiąca do niej wracam. "Feathergun" przestała spełniać kryterium płyty, której nie znam. Wdarła się niepostrzeżenie do kategorii "moja muzyka", więc nie będę o niej pisać. (Poza tym zespół pochodzi z Seattle.)

Założyłam, że posłucham czegoś nieoczywistego, mało medialnego. Najlepiej z jakiegoś Kuwejtu, Azerbejdżanu albo innej Rumunii, żeby nie było, że znów United States. Na niewiele się to zakładanie zdało: znane zespoły progresywne niekonieczne są amerykańskie, a z dostępnością "lokalnych" specjałów różnie bywa... Zaczełam przeszukiwać muzykę trochę w ciemno. Przesłuchałam fragmenty kilku(nastu) płyt różnych zespołów określanych jako mniej lub bardziej progresywne, z domieszkami różnych dziwactw takich jak doom, death metal, neoclassic, metalcore, gothic itd. Spodziewałam się, że w pewnym momencie usłyszę, że to jest właśnie TO, co mi się zdarza w przypadku amerykańskich rocków, ale... hmm... no nie. Nie tym razem.

To był kompletny impas. Czułam się jakbym miała wybrać wędkę w samoobsługowym sklepie dla wędkarzy. A o wędkach wiem tyle, że to służący do łowienia ryb kawałek kija z żyłką i haczykiem. Po prostu nie chwytam tych subtelności, które przecież są, różnicują, tworzą jakość... Niby chciałam czegoś innego, ale, podobnie jak w przypadku Dir En Grey, co z tego, jak nie jestem w stanie określić jakości, bo wszystko jest tam takie samo: obce.
W końcu stanęło na "Communication Lost" Wolverine. Okładka jest taka uo, ale w głosie wokalisty zamajaczyła mi głeboka nuta, jak u Nicka Cave'a; coś mi przywiodło na myśl moją ulubioną płytę Paradise Lost... Niestety, po paru odsłuchaniach stwierdziłam, że musiałam mieć halucynacje. Ani Cave'a, ani mrocznego mistycyzmu, ani czegokolwiek, co bym zapamiętała. Wolverine spłynęło po mnie jak po kaczce. Po pierwszych paru dźwiękach zapadałam w letarg i budziłam się wraz z ostatnimi dźwiękami po to, żeby włączyć Rishloo albo cokolwiek innego.

Nie wiem, czy to kwestia przesytu nieznanym, działania frontów atmosferycznych, tymczasowych zaburzeń osobowości, układu gwiazd na niebie, czy po prostu tej muzyki. Czuję, że w tym tygodniu nie zrobiłam żadnych postępów. Ale moje męki z samą sobą też są jakąś nauką i jak się w końcu obudzę, podzielę się refleksją na temat umysłowości słuchacza, która narodziła się pod natchnieniem tego rozmemłania progresywnego.

wtorek, 13 maja 2014

Prosto ideologicznie

Oo, chyba kalendarz mi się rozregulował, bo znów tydzień kończę we wtorek...

No, może nie do końca kończę, bo ostatnio zawiesiłam praktykę tygodniowego łamania głowy płytami, których nie znam.

Nastąpił u mnie przesyt nowościami i odrzucałam wszystko, czego nie znałam. Czasami człowiek jednak potrzebuje jakiegoś ustatkowania, więc podsumowania płyty jako takiego nie będzie.

Mam jednak pewną refleksję, którą chciałabym utrwalić dla przyszłych cyberpokoleń. Narzekałam ostatnio, że nie ma w muzyce ideologii, z którą możnaby się utożsamiać, że wszystko podsiadło, że gdzie się podziały tamte prywatki, itd. Niemniej jednak naciągnowszy granice mojej filter bubble, trafiłam na przekaz tak mocny, tak szczery i porywający, że gdyby nie moje ogólne rozmemłanie to może w końcu stałabym się wyznawczynią czegoś bardziej poważnego od zestawu perkusyjnego, basu i gitary elektrycznej.
 


No co za moc! To jest kawałek-taran przebijający się przez tkankę politycznej rzeczywistości smutnego kraju, w którym są miejsca tak brudne i brzydkie, że pękają oczy.

Przesłuchałam więc płytę. Wymową ideologiczną się aż przesyciłam. Te kultowe piosenki może lecą w moim kierunku, bo to kop emocjonalny, ale trafiają tak... bardziej obok. Nie wiem, po prostu mottem mojego rodu nie jest "oni okradają ten kraj, a nam wciskają kit". Moje motto pewnie byłoby bardziej uniwersalne i zawierałoby wyrazy takie jak "egzystencja", "hermeneutyka" albo coś w tym stylu, żeby nikt nie zrozumiał.

W każdym razie o całej płycie nie będę się wypowiadać, bo nie dopełniłam audiofilskiego obowiązku, ale gdybym miała w tym tygodniu (a właściwie w zeszłym tygodniu) słuchać czegoś eksperymentalnie, to pewnie wybrałabym płytę singlową "Prosto", na której (podobno) znajduje się 10 wersji tego kawałka, każda w innej interpretacji. To dopiero ciekawostka...

Teledysk zrobił na mnie duże wrażenie. Prosty, bezpośredni i autentyczny. Po pierwsze: Kazik (l. 50), który ma w sobie więcej siły, niż niejeden Piotr, Krzysztof czy Marcin* razem wzięci. Tekst z resztą mówi sam za siebie: przekonanie i determinacja. Takich ludzi się podziwia.
Po drugie: tłum. No to było łatwo przewidzieć, bo nie jest tajemnicą, że czerpię przyjemność z oglądania publiczności na dużych koncertach. Tym bardziej gdy publiczność jest tak zaangażowana.

Ideologia więc jest, była i będzie. Tylko trzeba jeszcze znaleźć swoją.


*najpopularniejsze imiona męskie w pokoleniu połowę młodszym. 


Muzykografia:
"Prosto" Kult - utwór
"Prosto" Kultu - płyta z singlem, listopad 2013
"Prosto" Kult - płyta, maj 2013

wtorek, 6 maja 2014

Obco-wanie ze swoją muzyką

W tym zniekształconym przez patriotyczne orgie i inne szaleństwa tygodniu słuchałam muzyki japońskiej. Jako kogoś, kto mieszka w amerykańskiej muzyce rockowej, ale ma chęć zapuszczać uszy w nie swoje rejony, spodziewałam się szoku, mroku, dekonstrukcji i zetknięcia z Obcym. Udało się?

Tym razem moim kierunkowskazem był blog stworzony do tej roli: jeszcze tego nie słyszałeś. Wylosowałam sobie płytkę, rozentuzjazmowałam się i rozpoczęłam nasłuch. Numerek 7/52 to "Uroboros" Dir En Grey z 2008 r.




Ten Obcy
Punktem wyjścia rozkmin stał się dla mnie język, bo to on najbardziej przyciągnął moją uwagę. Być może to trochę z powodu odkrywania Ameryki, a właściwie Polski w puszcze przy okazji Rojka, a być może dlatego, że sama mam język i go lubię. W każdym razie chciałam, żeby to było coś innego, coś egzotycznego, a że panowie z Dir En Grey tworzą w języku OBCYM, stało się to wystarczającym powodem do uznania ich za przykład Obcego - tego, co tajemnicze, inne, znane tylko z legend i podań starych Indian...

...albo z anime. Bo tak się składa, że jedynym źródełkiem dostarczającym wyobrażenia na temat muzyki japońskiej mojemu egoistycznemu Swojemu, były te kolorowe, przerysowane bajeczki. Muzyka w nich była raczej mało przyswajalna, bo o czymś oni tam opowiadali, ale kto by to zrozumiał? Wokalista Dir En Grey śpiewa tak samo, jak do anime. Nie tylko tak, ale od tego skojarzenia nie dało się od tego uciec. Smutne jest jednak to, że na tym obcość się skończyła.

Swój ci on

Wokal w Dir En Grey to nie tylko animowe pioseneczki. Rozciąga się on przez trochę transujące wokalizowanie i  skrim do znanego nam chroboczącego ryku. Dir En Grey mają w sobie coś w obłędu SOADowego, w wydaniu mrocznym, takim z rodzaju pure evil. Mówiąc po swojskiemu - znów skojarzenie z trudną artykulacją obcego języka - trochę jak z trzewi Cthulhu. Mają trochę instrumentalnego mistycyzmu od mandoliny i pewnie biwy. Po tytule płyty można się spodziewać jakiejś mitologicznej otoczki, ale jest ona mało czytelna. Ja miałam skojarzenia raczej z domem wariatów klimatem z Death Note.

W gruncie rzeczy Dir En Grey gada w międzynarodowym języku rocka. Na "Uroborosie" muzyka jest znajoma, taka letnia-letnia-w-sam-raz z lekkim powiewem animowości. Na ucho rzuciło mi się trochę to:


Nęciło mnie to, co budowane piszczeniem i ryczeniem, ale... hmm... no nie podbili mojego serca. Dir En Grey spowodowali jednak, że powróciły do mnie moje zastanawianki rodem ze strefy rockendrola wolnej od angola. Wniosek mam taki, że rock to język międzynarodowy, więc prawdziwej Obcości należałoby szukać poza nim i nawet poza pobliskimi hiphopami i innymi popami.

Za to właśnie: dzięki.

P.S: Pozwoliłam sobie tak pocudować, bo rzetelnie i po ludzku o tej płycie jest na blogu-źródełku.

Muzykografia:
Dir En Grey "Uroboros", 2008.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Kings of New Generation Slaves

Tydzień temu wyszłam od nielubienia, by połamać sobie głowę i zakończyć nielubieniem. Nie zniechęciło to następnego polecacza do zadania mi płyty: 6/52 "Youth & Young Manhood" Kings of Leon z 2003 r. 

Moja idea tygodnia słuchania opiera się na tym, że wrażenia zmieniają się w czasie. Najpierw przełamuje się barierę obcości, bo nic co obce nie jest lubiane. Z każdym odsłuchaniem pierwsze niejasne odczucia się krystalizują, a czasami zupełnie przekształcają: odrzucenie w zainteresowanie, nieufność w zachwyt, a zachwyt w znudzenie. Nie poradziłam sobie z tym ostatnio, Rojek rozsadził mi system, za dużo sprzecznych uczuć wobec niego miałam. Za to w tym tygodniu odczuć miałam za mało.


Już za pierwszym razem wyłowiłam 3 kawałki: "Red Morning Light", "Wasted Time" i "Trani". Takie fajne, do niezobowiązującego pokicania, kiedy się je usłyszy w radio. I tyle. Nic więcej. Pierwsze wrażenia, przewrotne skojarzenia wyblakły tak bardzo, że nie jestem w stanie ich przywołać. Pomyślałam, że Kings of Leon musiało się wydarzyć, bo takie były warunki. To jest naturalna konsekwencja rock'n'rolla, bleusa, jazzu, rocka, amerykańskości i młodzieżowości nowego tysiąclecia. Biorąc pod uwagę ich popularność, pewnie ta muzyka oddaje jakąś współczesną umysłowość, ale dla mnie jest przeźroczysta. Nic nowego mi nie mówi.

Piszę to z lekkim niepokojem, bo znudziłam się, a nie jest to muzyka do nudzenia słuchacza. A weźmy takie Riverside, co grało dzisiaj w Trójce setny koncert promujący ich ostanią płytę: "Shrine of New Generation Slaves".

Riverside dopiero zamula. Brzdękanie przez większość kawałka, nie ma tam jedynej właściwej struktury: zwrotka, refren, zwrotka, refren, solówka, refren. Konstrukcje mają jakieś misterne, tu szybciej, tu jakimiś gitarochami zajeżdżają, a zaraz jakimś organem Hammonda... To tak jakby nie było w filmie akcji, żadnej kobiety do uratowania, żadnego strzelania i wybuchów tylko pejzaże same. Kto by to oglądał?

Takie kiedyś miałam wrażenie. Rzeczywiście, Riverside ma się do popularnej muzyki tak jak "Obietnica zemsty" do "Snów" Akiry Kurosawy. Tego drugiego nie puszczą w święta w TVNie, bo nie każdemu się chce rozumieć, ale do mnie przemówiło. Tak jak Riverside. Bo przekroczyłam granicę osłuchania barbarzyńcy żyjącego amerykańskim, komerycjnym rockiem, moje pierwsze odczucie odrzucenia przepoczwarzyło się i jeśli napiszę słowo złego w odniesieniu do Riverside to ... to z sympatii. Jak Nosowska, która upokarza go, żeby go bardziej kochać.

Niestety, Kings of Leon nie zaskoczyło mi, ale wrażenia zmieniają się w czasie. Może jeszcze kiedyś do mnie ta youth-manhood muzyka przemówi? Albo Riverside przestanie przemawiać...?



Muzykografia:
album "Youth & Young Manhood" Kings of Leon, 2003 r.
album "Shrine of New Generation Slaves" Riverside, 2013 r.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Alergiczne uRojenia

Park to dobre miejsce na spotkanie. Po deszczu, o zmierzchu, jest szaro i rysunkowo. Jak w komiksie z gatunku noir. Pelikany już odleciały, a ja siedzę na ławce i czekam. Widzę, jak skrada się do mnie mężczyzna w długim, szarym płaszczu. Zbliża się, a spomiędzy postawionych kołnierzy wydobywa się delikatny, konspiracyjny szept: „przypominasz mi... przypominasz mi...”. Na puentę czekam cierpliwie przez 2 min. i 44 s. Wreszcie kończy: „...ćmę” i oddala się.

Tak wyobrażam sobie dreszczowcowy utwór „Kokon” z 5. z 52 płyt: „Składam się z samych powtórzeń” Artura Rojka. Sama do końca w to nie wierzę, ale byłam uczciwa i przez tydzień, jedząc, pijąc, prasując i idąc do warzywniaka po ogórka małosolnego, słuchałam muzyki, na którą reaguję jak diabeł na święconą wodę. Zacznę więc od krótkiego wyjaśnienia...

Dlaczego nie lubię Artura Rojka?
Jego delikatny, cieniutki wokal jest kwintesencją tego, co doprowadza mnie do szału w śpiewie. Maniera naiwności i szeleszczenie polskimi głoskami jakby to były sreberka po cukiereczkach budzą we mnie berserkera-satanistę, który domaga się chłopięcej krwi i tylko chrypienie, ryki i tłuczenie ciężkimi gitarami po głowie go może uspokoić.

Na nazwę rojkowego zespołu od zawsze reagowałam alergicznie. Od jego twórczości odrzucały mnie dwie rzeczy: ideologiczność i polecacze. Złośliwcy mogą mi wytykać przewrotność a nawet obłudę, bo co, sama szukam ideologii w muzyce i sama mówię o sobie „psychofanka”, więc dlaczego mi to przeszkadza?

Powody mojej niechęci są czysto egoistyczne. Ideologiczności nie trawię, gdy nie jest to moja ideologia. (Dotyczy to również ideologii, która była moja, ale już nie jest, czego przykładem jest Sweet Noise.) U Rojka ideologia smakuje mi manipulacją poczuciem wspólnotowości. Jego przekaz za czasów Myslovitz ujęłabym tak: „jestem taki wrażliwy, samotny i wyjątkowy i to jest coś TRÓ (i tu przewrażliwione, wyalienowane duszyczki czują, że one by chciały też być wyjątkowe i TRÓ), a ty nie musisz się starać, bo jesteś przecież jak ja”. Podane tym rojkowym głosikiem od razu aktywizuje mi system odpornościowy bardziej niż kocia sierść, roztocza i pszenica razem wzięte. W życiu nie sięgnęłabym więc po jego solową płytę!

Dlaczego wysłuchałam?
O ironio, ze względu na polecacza. Myślałam, że to przewrotne, acz naturalne dla ludzkiego organizmu obrzydzenie spowodowane poleceniem można zreutralizować tylko osiągając nirwanę... ale, jak się okazuje, wystarczy pojechać po ambicji (jesteś taka inteligentna i otwarta, itd., że co to dla ciebie jakiśtam Rojek!) i wszystko jest możliwe. Dlatego mój tydzień uRojeń i wszystkie poniższe przemyślenia, refleksje, opinie są dedykowane Tobie, polecaczu.

Do płyty przystąp, czyli historia zmagań z Rojkiem

Teksty
Wokal Rojka drażnił mnie od początku. Ratunkiem byłoby, gdybym potraktowała go jako instrument, co na ogół jest możliwe... ale nie tym razem. Po prostu nie mogłam nie słuchać tekstu. Rojek śpiewa bowiem po polsku, a dla kogoś, kto od miesiąca wlewa w siebie amerykański, brzmiało to wręcz egzotycznie. Nie wiem zresztą, czy należy nie słuchać tekstu w przypadku takiej muzyki. Niby wieloznaczne, tajemnicze i wymagające Poważnej Zadumy, mozaiki przewrotnych "błyskotliwostek" wyrwanych ze strumienia świadomości i okrytych aurą poezji... Ale czy to jest poezja? Czy udziwnianie rzeczy banalnych? A może raczej popowa proza śpiewana z gatunku realizmu magicznego?

Beksa
Słucham czasami radia. Zazwyczaj jest to Trójka. Nie jest to miejsce, które zapewnia spokój berserkerowi-sataniście, jest się narażonym na różne inne dźwięki, więc wcześniej już poznałam singiel „Beksa” z tym przenikliwym, długim wypikaniem wulgaryzmu brzmiącego w ustach Rojka niestosownie jak w ustach herubinka.
Zdążyłam też intelektualnie przetrawić ten utwór stosując niezbyt wyszukany klucz poetycki, czego wynikiem jest interpretacja: „Beksa” jest o transwestycie. A właściwie o peerelowskim pedale z „Lubiewa”.

Beksą po huligańsku przezywa się chłopca o rozchwianej, dziewczęcej wrażliwości, który nie pasuje do grupy swoich rówieśników, bo nie gra z nimi w piłkę i w ogóle jest jakiś inny. Cień wokół powiek to jak cień do powiek, brokat nakładany na twarz i (trochę po freudowsku) zawiedzione nadzieje matki to o jego kobiecej stronie. Fragment „mógłbyś zapamiętać mnie innego” wskazuje na przemianę, a „nie rozmawiam z nikim, z nikim się nie dzielę” to reakcja na odrzucenie: odizolowanie się od społeczeństwa.
Wokal Rojka jest tu wprost idealny: śpiewa mężczyzna, ale tak delikatnie jak po kobiecemu. Dziecięce chóry to jak pokłady traumy z dzieciństwa, która leży u podłoża ukobiecenia się. Warstwa muzyczna przywodzi mi na myśl sen podstarzałego ciecia o tym, że w świetle księżyca spaceruje po dachu magazynu w sukni z krynoliną.
Nie wiem, czy taka interpretacja ratuje tu cokolwiek. Mi trochę ulżyła w bólu, bo nadała temu jakiś sens, ale to wszystko dzięki Witkowskiemu.
Niestety istnieje do tego teledysk...



Reszta
...czyli jeszcze o tekstach. Interpretacja "Beksy" ułaskawia tylko "Beksę" i to tylko, gdy uda się, że teledysk jednak nie istnieje. Reszta narzuca się, wyłazi, drąży umysł i wnerwia. No nie da się tego słuchać do obierania ziemniaków albo nucić wycierając podłogę, bo człowiek się zaczyna zastanawiać, o co chodzi? Mimo że twórczość Rojka jest dla mnie tak ciężkostrawna, byłam rzetelnie uparta i słuchając płyty przez tydzień w kółko, po swojemu porozszyfrowywałam kawałek po kawałku i żadnej poezji więcej tam nie znalazłam niż:
„Lato 76” - kiedyś mogłem zginąć,
„Krótkie momenty skupienia” - jestem sparaliżowany,
„Kot i Pelikan” - mam rozkminy egzystencjalne, a Franek uczy się jeździć na rowerze (BTW: przy słowach "mimochodem czuję" natrętnie powracająca myśl, gdzie w ciele człowieka jest „mimochód”?), itd.
Te teksty męczyły mnie, bo pan coś do mnie mówił w moim ojczystym języku, a zrozumienie tego przynosiło mniej satysfakcji niż spodziewałabym się po wysiłku, jaki musiałam w nie włożyć. Z nudów doznawałam różnych wglądów i wizji, różne obrazy i postmodernistycznie ironiczne historie mnie nękały przez cały tydzień. Jak ta o Rojku w parku.

Muzyka
Przy niektórych kawałkach notowałam sobie, że ładne, gdyby nie słuchać tekstu. Na przykład "Kokon" i, o zgrozo, "Czas który pozostał" (o desperackim pragnieniu bliskości, uch, och i chlip, „nawet jeśli to nie to"). Kompozycje na „Składam się z samych powtórzeń” (o co mu chodzi z tym tytułem? kolejna pułapka na myśli!) kojarzą mi się z nowoczesnymi, przeszklonymi wnętrzami, industrialno-stylowymi, których betonowa szarość przełamywana jest kolorowym, obłym plastikiem i poduszkami w poszewkach z Ikei. Siedzi się w tych poduszkach, poprawia się na nosie okulary w grubych oprawkach i popija yerbatę albo inne czamba-łamba. Jest tam tak przytulnie i refleksyjnie... Że aż źle, źle, wszystko źle, kompletna futurologia jak dla kogoś siedzącego w ciemnym, zadymionym klubie z Motörheadem łomoczącym z dyndającego nad głową, zakurzonego głośnika. Ładnie może być, ale nie w tej knajpie, w której jestem ja.

Podsumowując
Od tego wszystkiego się tak rozwlekle rozpoetyzowałam... Przyswoiłam ten alergen, doznałam halucynacji, przepoczwarzyłam się wewnętrznie, ale chcę już wrócić do siebie. Płyta Rojka jest wyrazem takiej umysłowości, która od początku mnie odrzuca, w którą weszłam jak w krainę błogiej melancholii, ale której nie mam już motywacji zgłębiać. Tworzy klimat, w którym ciąży mi moja zbroja z ramoneski, jest mi smutno i zaczynam wierzyć, że czegoś mi brakuje, ale nie muszę się starać, bo nie jestem w tym sama albo coś takiego.

Jednak cieszę się, że posłuchałam. Myślę, że dzięki temu zyskałam jakiś kolejny stopień wtajemniczenia na drodze do nirwany. Dziękuję polecaczowi :) i mam nadzieję, że wszelkie uszczypliwości czy niesprawiedliwości, jakie znalazły się powyżej, odkupiłam cierpliwością i godzinami odsłuchiwania.




Muzykografia:
Artur Rojek "Składam się z samych powtórzeń", 2014

wtorek, 15 kwietnia 2014

Od-zwyczajam muzykę fizyką

Słucham muzyki i to takie oczywiste. A przecież...

Dźwięk jest poruszającą się zmianą ciśnienia i gęstości powietrza rozchodzącą od źródła, które go wydaje. Dla uproszczenia mówimy, że dźwięk jest falą, taką jak fala rozchodząca się na wodzie, kiedy wrzuci się do niej kamień. Fala ta dochodzi do tego śmiesznego ustrojstwa z chrząstki, które z kolei nazywamy małżowiną uszną, wpada do środka przewodem słuchowym i wkręca się w cały mechanizm przetwarzający ją na impulsy elektryczne. Mamy więc: błonę bębenkową, aparat słuchowy ucha środkowego (
jamę bębenkową, trąbkę słuchową, jamę sutkową, komórki sutkowate, młoteczek, kowadełko, strzemiączko) i aparat słuchowy ucha wewnętrznego (przedsionek, ślimak z narządem Cortiego o komórkach rzęskowych i kanały półkoliste). Stąd w postaci impulsu elektrycznego dźwięk leci okablowaniem do mózgu. I w tym momencie zaczyna się impreza.
 

Bo tak właściwie cały świat jest dźwiękiem. Pełno wokół nas różnych szumów, hałasów, trzasków, nie mówiąc już o częstotliwościach, których nie odbieramy. W mózgu to wszystko, co do nas dociera jest filtrowane. Mózg wywala szumy i wyławia to, co według niego, ma najwięcej sensu.
A skąd on to wie? Powiedzmy, że mózg ma obsesję segregowania. Segreguje wszystko, a jak zbiera mu się wystarcząco duża kupka czegoś, to robi na to szufladkę, a potem wszystko podobne do niej wrzuca. Małe dziecię nie potrafi rozróżniać dźwięków. Mózg dopiero zbiera dane, które posegreguje tak, żeby odróżniać mowę ludzką od wszystkiego innego, a w mowie ludzkiej ciągi znaczące "mama", "tata" od kaszlnięcia czy innego czknięcia, potem subtelniejsze różnice np. między "t" a "d", ale w Polsce już nie "th".
To mowa. A muzyka? Tak samo: pewne natężenia dźwięków, ich długość zaczyna rozpoznawać jako grę na gitarze. A potem już z górki: Beethoveny, Szopeny, Dj Bobo i Alice in Chains.

Dlaczego o tym piszę?
Bo chodzimy po tym świecie i wszystko wydaje się być takie oczywiste. Nie ma w tym nic złego, a wręcz jest to konieczne. Jak mielibyśmy żyć, gdyby wszystko nas dziwiło, wszystko było obce i dlatego potencjalnie niebezpieczne? Pewien poziom przyzwyczajenia jest dobry, żeby bez obaw stanąć na ziemi i iść. Ale na pewnym poziomie wyzbycie się tego przytulnego poczucia zwykłości pozwala dostrzec coś więcej...

Jak to?
Wystarczy pomyśleć, że chodzimy po tym świecie, a on istnieje, bo jakimś cudem niewidzialne i niepomyślalne dla nas siły się równoważą, że przez ileśtam czasu działały tak, żeby możliwa stała się chemia, żeby możliwy stał się węgiel, żeby możliwy stał się organizm żywy, a wreszcie człowiek z tym uchem i gitarą. Czy już przeraża cię twoja małość w tym całym świecie? Mnie przeraża i zachwyca jednocześnie. I widzę, jak wspaniałe jest to, że jestem, że jest świat, i czas, i ucho i muzyka.

Słucham więc muzyki i to takie niesamowite. 

Bo fala dźwiękowa... Bo uszy... Bo mózg... A w autobusie, kiedy jest hałas, a gdy mam słuchawki na uszach... A gdyby tak nie-słyszeć? Przecież to niesamowite, że słyszę, to niesamowite, że ktoś gra. Jakiego to wymaga kunsztu, jakiej techniki, ile emocji. Jak to jest, że daje się ująć w muzyce coś, co odczuwa się tylko w sobie i przekazać to innym ludziom?

Łamię więc sobie głowę, jak się od-zwyczaić, jak wszystko od-zwyczaić, żeby dostrzec, dosłyszeć i poczuć tą mieszankę zadziwienia, strachu i zachwytu: poczuć niesamowitość. Czy to wystarczający powód, żeby studiować zachowanie fal dźwiękowych, działanie neuronów i tego, jak mózg przetwarza informacje?

Kto tego nie rozumie, widocznie nie ma odwagi by stawić czoła prawdzie, że bezpieczeństwo i oczywistość to tylko złudzenia. No i może straszne i brutalne wydaje mu się, że to, co nazywamy muzyką to tylko fale dźwiękowe. Że te fale dźwiękowe, które słyszymy to tylko jakiś promil z tego, co nam gra wszechświat. A sam że jest tylko chwilowym i przypadkowym kaprysem materii zlepionym w taką a nie inną formę, która zaraz przeminie, a resztki jej resztek pochłonie kiedyś czarna dziura.
 

Dla mnie jednak to "tylko" to jest "". Ta niecodzienna, nieuświadamiana, "sucha" prawda to nie jest sadystyczne odzieranie rzeczywistości z magii. To mój sposób na pokonanie zwyczajności i doznanie wzniosłości, jakiej nie dostarczy żadna bezpieczna oczywistość. Chcę więc słuchać, żyć, doznawać głębiej i w tym celu będę myśleć, pisać i gadać o fizyce dźwięku.

Howk.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Świeżo amerykańsko

W zeszłym tygodniu trochę podsłuchiwałam...  Tak mnie do nich ciągnęło...  W tym tygodniu wreszcie mogłam się pozachwycać całością. Ameryka, czy nie, są świetni! Przedstawiam 4/52 płyt: "La Gargola" Chevelle!

Znam ich od niedawna, bo od "Hats off to the Bull" z grudnia 2011 r. Singiel o tym samym tytule usłyszałam u Manna i pomyślałam: "uo, w koło domu bedzie". Od tamtej pory jest, i jest, i jest... Muzycy zaraz po ukończeniu trasy koncertowej z bykiem, weszli sobie do studio i wyszli z płytką, a ona wyszła na świat 1 kwietnia br. Oznacza to, że w przeciwieństwie do moich ostatnich odsłuchów, tym razem jestem na czasie. :>

Znane mi Chevelle jest zdecydowanie bardziej oryginalne niż American Head Charge. Ciężka, porządna gitarowa podstawa i melodyjny wokal, który w głebi ma tak przejmującą, epicką nutę, że aż nasuwa się to nielubiane przez muzyków z Chevelle porównanie do Toola. 

Utwory z "La Gargola" podzieliłabym na 3 typy. W większości to typ pierwszy - mroczne, wciągające, misterne w swoim ciężarze, z przenikliwym wokalem. Napięcie rozkłada się tu od chropowatej elektryczności przez lekkie przeciążenia do całkowitego wyciśnięcia powietrza z płuc. A wszystko to brudno i po ciemnku. Świetnym przykładem jest tu, oczywiście, "Hunter Eats Hunter". Czasami czuję się jakbym jechała ciężką kolejką górską po zardzewiałych szynach.

 
No i, o singlowatości, "Take Out the Gunmn", uwielbiam. Tak intrygująca, porywająca konstrukcja, która łączy to fikuśne stukanie z efektem "wciskania w fotel" uzyskanym w tak rozkosznie niedbałym stylu w refrenie...

 

No, ale do rzeczy. Drugi typ to kawałki z radiowym szlifem. Są mocne, rockowe, ale może nie aż tak mistyczne, jak w przypadku tych wyżej... Albo nie wiem, ale tak mi się skojarzyły. Na przykład "Chocking Game", a nawet "Under the Knife" i "An Island".

Trzeci typ to balladki: "The Ocean" i "Twinge", . Zazwyczaj wolne utwory najszybciej mnie nużą i odpadają w przedbiegach, ale płytę "La Gargola" przesłuchałam tyle razy, że nie nielubię ich. Żeby usłyszeć je na prawdę i móc o nich coś powiedzieć, potrzebuję jeszcze sporo czasu. Jest to możliwe, wiem to po pewnym wolnym utworze Pearl Jam, którego od pierwszego usłyszenia postanowiłam bojkotować, bo jest wolny i przez to pretensjonalny, ale po roku właście mi się zmieniło...

A jeśli o ploteczki chodzi, to Chevelle jest interesem rodzinnym. Na początku grało w nim trzech braci, potem brata-basistę zastąpił szwagier. Bo wiadomo, jak czegoś trzeba, to najlepiej udać się do szwagra. Poza tym, z tego co mi wiadomo, zespół nie gra rocka chrześcijańskiego. To okropne jak się za człowiekiem może ciągnąć coś, co zrobił w zeszłym tysiącleciu. Gdzieśtam jakaś piąta woda po kisielu na początku ich kariery była religijnie zaangażowana, a do nich się to tak absurdalnie przyczepiło, chociaż jak sami utrzymują, ich twórczość jest pozbawiona treści religijnych.

Mimo że na początku już entuzjastycznie się wygadałam, że "świetni", krótko podsumuję: bardzo mi się podoba. :)


Muzykografia:
Chevelle "La Gargola" 2014.

sobota, 12 kwietnia 2014

Muzyka w bańce

Ostatnio dostałam płytę. Taką fizyczną, która będzie mi się fizycznie pałętać i wprawiać mnie w zdumienie, bo nawet nie mam na czym jej otworzyć. Mój najnowszej generacji kalkulator nie posiada stacji dysków. W dodatku topnieją moje zasoby muzyczne na dysku. Coraz rzadziej do nich sięgam, bo są chmury, więc po co mam sobie zaśmiecać pamięć?

Płyta jako fizyczny obiekt to dla mnie zagwostka. Przywykłam już do jutubów, spotifajów i innych, które nie dość, że mają to, czego słucham i mi to udostępniają, raz na jakiś czas wciskając mi jakąś reklamę albo i nie, to jeszcze podpowiedzą, co nowego w trawie piszczy, a co starego, ale podobnego. No i właśnie... Niby tyle możliwości! Ludzie lubią to, co znają, więc nic tylko polubiać kolejne zespoły proponowane przez algoRytmy, bo to wszystko takie samo, spokrewnione, podobne, lubiane przez innych, którzy słuchają tego samego... A potem mi smutno, że od słuchania amerykańskich zespołów, przybywa mi amerykańskich zespołów do słuchania.

I myślę, że stałam się chyba ofiarą "filter bubble", bańki informacyjnej. AlgoRytmy na podstawie tego, czego słucham, łącząc się z wirtualną nieświadomością wszystkich, którzy słuchają czegokolwiek, przewidują, co może mi się spodobać i rzadko się mylą. Raz na zawsze stworzyły sobie profil mojego gustu muzycznego i zamknęły mi dostęp do innej muzyki, zamykając mnie w bańce:

  • gatunki muzyki: rock, industrial, nu metal;
  • wokalista: długowłosy, zachrypnięty głos;
  • perkusista: robi dziwne miny;
  • gitarzysta: co najmniej  sztuk 2,
  • układ utworu: zwrotka, refren, zwrotka, refren, solówka, refren...
I nihil novi sub sole. Tylko nazwy zespołów się zmieniają.


Internet paradoksalnie zamiast poszerzać możliwości wyszukiwania informacji, zaczyna je okropnie zawężać. I tak, rzeczywiście nie można mówić już o internecie w liczbie pojedynczej. Są internety: każdy ma swój, a w nim treść tylko dla siebie, taką, jaką wybrał dla niego AlgoRytm. No i jak wyjść poza tą bańkę? Maksymalnie się wylogować i przedzierać przez gąszcz najczęściej słuchanych i oglądanych treści (czyli tzw. kwas dla mas)? Założyć sobie nowe konto, czyste, jeszcze nie sprofilowane, które zanim uzna, że mnie zna, będzie mi proponowało różne rzeczy? A przecież każde kliknięcie zawęża dostępne pole poszukiwań, raz słusznie, raz nie.

A może bańka informacyjna istniała zawsze? Przecież kiedyś dostęp do informacji też był ograniczony. Troszkę inaczej, bo sprowadzało się to do wymiaru fizycznego, a nie informatycznego i pokonać można było to również fizycznie: po prostu wymieniając się płytami z kuzynem z Gdańska. Podobno na świecie zostali jeszcze jacyś ludzie. Niby to ci, którzy dostarczają danych algoRytmom, którzy wciąż działają nieprzewidywalnie, niedoskonale, którzy lubią czasem posłuchać Spice Girls, chociaż są zagorzałymi blackmetalowcami, bo mają sentyment i już.

Jutro będzie o 4 z 52 płyt, ale od przyszłego tygodnia będę sprawdzać granice mojej bańki informacyjnej i ich wytrzymałość. Badać sprężystość i podatność na różne bodźce. Kto wie, może nawet wynajdę przebijak do baniek, który pozwoli na doznanie muzyki, o jakiej się mi nie śniło...? 

niedziela, 6 kwietnia 2014

Z Mamoniem odkrywam Amerykę

Już bym się dała nabrać. Niby nowe, a znajome, a skoro znajome, to od razu się lubi, ale zaraaaz... Ile razy można odkrywać Amerykę?


W tym tygodniu, jako trzecia z 52 płyt, towarzyszyła mi wydana w 2001 r. "The War of Art" zespołu American Head Charge. Nazwa powinna mi już podpowiedzieć, że to zespół amerykański. Nie bez znaczenia było też to, że wygrzebałam go idąć tropem innych amerykańskich zespołów... hmm... Cóż, pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie choroby.

Nie jest to więc nic odkrywczego. Ciocia Wiki wyraźnie wymienia obok American Head Charge takie zespoły jak: System of a Down, Mudvayne, Slipknot, Slayer, Coal Chamber. Nie bez przyczyny spotifaje mówią o podobieństwie do Mushroomhead, Motogratera czy Dry Kill Logic. Metale w sosie własnym i nihil novi sub sole.

Nie dziwi więc, że od samego początku gładko mi wchodziło. Fajny wokal, mocny, konkretny, czasami drapieżny, czasami nawet dźwięczny, muzyka wystarczająco heavy, miejscami heavier, po prostu porządnie wykuta. Swojskie, przyjemne, takie po mojemu. I dopiero dzisiaj się zreflektowałam: tydzień upłynął mi pod patronatem Inżyniera Mamonia. Podoba mi się American Head Charge, bo to muzyka, którą znam.


Mam pozaznaczane kawałki, które szczególnie mnie cieszą, po kolei: "A Violet Reaction", "Never Get Caught" (szczególnie ze względu na drugą część utworu), "Self", singiel, a więc i teledysk "Just So You Know", dalej: "Fall", "Nothing Gets Nothing"... Ale joooj, czy ja jestem w stanie napisać o tym coś nowego, jak to po prostu industrialny rapo-nu-groove metal?

AHC nie miało też jakichś niezwykłych przygód w swojej historii. Coś sobie nagrali, spodobali się komu trzeba, nagrali "The War Of Art", potem kolejna płyta, zaczęli ćpać, wyszło jakieś DVD, po czym obwieścili na Myspace, że są RIP i tak im zostało. 3 lata temu zmartwychwstali, nagrali epkę i chcieliby coś jeszcze, więc zbierają kasę, o czym można się dowiedzieć z ich profilu, ale tym razem na fb. Tylko gitarzyści się troszkę wyróżnili, bo jeden z nich zagrał koncert nago, a drugi przedawkował.

AHC to wciąż ta sama Ameryka, którą dobrze już znam. Piszę o tym, jakby to była ich wada, ale to z babskiej przekorności. Tak naprawdę to ogromna zaleta, bo dają się lubić, tworzą muzykę, z którą jest mi dobrze. Dlatego chętnie do nich będę wracać.


Muzykografia:
American Head Charge "The War of Art", 2001. 

sobota, 5 kwietnia 2014

Idealny singiel


Dosłuchuję właśnie kolejnej z 52 płyt. Przy okazji zaczęłam się zastanawiać, czy jest jakiś sposób na idealny singiel? Nie robię jakiegoś szczególnego researchu przed odsłuchaniem płyty, ale często pierwsze wpadają mi w ucho utwory, które są singlami.


Przypomina mi to rozdział z książki "Siła nawyku" Charlesa Duhigga o utworze "Hey ya!" zespołu Outcast, przy okazji którego dowiedziałam się o istnieniu algorytmu określającego "polubialność" utworu muzycznego. A robiącego to na tyle skutecznie, że aż za bardzo: przewidział on bowiem popularność "Hey ya!", zanim ludzie byli gotowi na przyswojenie tego hiperbodźca, czyli na polubienie go. Co za paradoks.

Ja uważam "Hey ya!" za pioseneczkę przyjemną, lekką i radosną. Nie tego szukam w muzyce, dlatego wolę unikać, zarówno fonii jak i wizji. Teledysk do tego kawałka jest jak fast food. Człowiek siada przez ekranem i zaczyna się ślinić, ogłupiony kolorowym, migającym i... uch... Za to algorytm rozgryzający mój gust nie musiałby być jakiś bardzo skomplikowany.

W każdym razie zastanawiam się jak to wygląda z punktu widzenia muzyka. Muzyku, czy wiesz, że piszesz właśnie singiel? I że ten singiel będzie podobny pod względem singlowatości do innych singli, bo po prostu będzie się rzucał w ucho na tle całej płyty? 
Skoczmy 10 lat później od "Hey ya!", bo dobrym przykładem będzie ostatnia płyta Pearl Jam. "Mind your manners" - oooch, tego bym chciała słuchać. 


No a reszta płyty...? Cóż, nie powiedziałabym, że jest aż taka jak "Mind your manners"... Mniej chilli albo więcej zasmażki, nie wiem, bardziej kluchowata i dopiero posmak zostaje troszkę ostrawy... No ale co ja się tam znam, jak moja kapryśna pearljamowa psychofania będzie dopiero kończyła 2 latka... 

Wyobrażam sobie, że wiedzą tajemną, pokrewną okultyzmowi, jest wybieranie najbardziej reprezentatywnego utworu i w ogóle układanie kawałków w jakiejś kolejności na płycie (nikt chyba jeszcze nie wpadł na zrobienie płyty, która sama by odtwarzała kawałki w kolejności losowej). To wszystko zależy od tylu czynników, że żaden algorytm by tego wszystkiego nie ogarnął, chociaż sprowadza się do jednego: zaskoczy albo nie zaskoczy.

A nawet jeśli powstałby program, który nie tyle jest w stanie określić, jak bardzo się coś może spodobać, ale jeszcze stworzyć coś takiego, to singiel w jego wykonaniu, ten idealny singiel, kwintesencja singlowatości, pewnie byłby nie do słuchania. Tak jak "Hey ya!" zanim ludziom wbito do głów, że ma im się to podobać.


Muzykografia:
Outcast "Hey ya", 2003
Pearl Jam "Mind your manners", 2013

środa, 2 kwietnia 2014

Turystyka muzyczna

Przyszło mi do głowy takie sformułowanie i skojarzyło mi się od razu z jeżdżeniem do Jarocina, na Woodstock, (na Opener'a!), na koncerty do Katowic czy - uo jeżu - gdzieś do Czech, albo i Wielkiej Brytanii. Bywają i takie przypadki. 

Można to rozumieć jeszcze inaczej, jak na tej stronie, którą mi wyświetlił wujcio Gugiel, jak go zagadnęłam o to. Muzyczna turystyka tam to wyjazd do Detroit i oglądanie z zewnątrz domu Jacka White'a, na Abbey Road, żeby zrobić sobie fotę na przejści dla pieszych i do Paryża, zerknąć, czy się nie plącze duch Morrisona gdzieś po cmentarzu.

Trzecie skojarzenie to przez film "Co jest grane, Davis?" do tras koncertowych. Naturalnym etapem rozwoju zespołu muzycznego jest to, że w pewnym momencie zaczyna się grać poza swoim miejscem zamieszkania (tzn. nie tylko poza garażem ojca perkusisty, ale poza rodzimym miastem). Zaczyna się od różnych okolicznych Kozich Wólek, ale przecież skończyć się może nawet w katowickim Spodku albo nie wiem gdzie jeszcze.

Pierwszy przypadek to działalność fana, który ciągnie gwarnie "na event" gdzieśtam. Drugi - otaczanie kultem miejsca, które NIE WYDAJE Z SIEBIE MUZYKI - to działalność psychofana. Trzeci to działalność muzyka i jest dla muzyka raczej naturalna. Wszystkie trzy wiążą się z ruchem.


A jakby tak się ustatkować? Ustatkowany, spragniony pieśni człek, może podejść sobie do lokalnego klubu muzycznego i posłuchać za piątkę chłopców, którzy lubią się powydzierać w piwnicach po lekcjach albo i czegoś lepszego. Ustatkowany muzyk - uoo, to już brzmi kontrowersyjnie. Grać cały czas w tym samym mieście? W sumie, dlaczego nie?

Słucham teraz trzeciej z 52 płyt. W ramach intensyfikacji doznań, przegrzebałam też jutuba i trafiłam na filmik live kawałka, który bardzo wpadł mi w ucho. Jest to nagranie z jakiegoś ciasnego, klaustrofobicznego klubu. Nie wiem, czym ci ludzie tam oddychają, wyglądają jak sardynki w sosie pomidorowym. Tak można by sobie wyobrażać piekło: gorąco, skłębione ciała, powyciągane kończyny, grymasy na twarzy i huk. 

W każdym razie: ja też bym chciała ich tak posłuchać! To nie jest byle jaki zespół, to są chłopy wydzierający się profesjonalnie. A grają tak  stacjonarnie, lokalnie. Eeeejjj... Ale Wielka Woda jest zbyt wielka dla mnie... I są pewne granice mobilności muzyków (finansowe przede wszystkim, ale nie bądźmy takimi materialistami). 

Jak to wyszło na przykładzie Coal Chamber i Static-X okazuje się, że muzyka jest uziemiona. To znaczy: jest zależna od miejsca, atmosfery tego miejsca, zapachu powietrza, nie wiem, środowiska, umysłowości, wydarzeń. To jest podłoże na którym wyrasta, czego koronnym przykładem jest Blues Delty. Gdyby więc tak zostawić ją tam, gdzie urosła, nie próbować jej zasadzać to tu to tam...? 

To daje nam czwartą możliwość: fan podróżujący do muzyki w jej środowisku naturalnym. Nie w celu w celu skonsumowania gotowego dania w wysterylizowanych warunkach ani fetyszyzowania ławki, na której spoczęły czyjeś pośladki, ale w celu zanurzenia się w atmosferze miejsca, z którego ta muzyka wynika i które tą muzyką przesiąkło. To jednak, jak mi się wydaje, dotyczy pewnego typu muzyki. Niekomercyjnej, a przynajmniej nie tak wściekle komercyjnej, że aż wykorzenionej. 
 
Ot, taki eksperyment na początek. Pojechać w Bieszczady i posłuchać KSU i powoli, aż do wyjazdu do Southampton na lokalny koncert Tego Zespołu. To dopiero by była turystyka muzyczna.




BTW: To nie ważne, że mi się skojarzyło z książką "Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej" Deana McCannella, która wpadła mi ostatnio w oko.

Obrazek stąd (CC BY-NC 2.0)