Pan protoplasta pana Andreja Pejica ma 66 lat. Nagrał 24 płyty solowe. Ma za sobą epizod bycia kosmitą. Był też wielbicielem Orwella, ale bez wzajemności. Znany jest też z tego, że ubierał się w różne ubrania. Zdarzyło mu się być zaangażowanym Berlińczykiem Zachodnim, a zaraz potem eleganckim panem w garniturze z fryzurą księżnej Diany. Później przeżył swoje nastoletnie lata grając w zespole hardrockowym. O jej, czego to ten pan nie robił! Był zbereźny, grał z Iggym Popem, miał kilka ostatnich razów... Zdaje się, że marzył o zostaniu pisarzem muzycznych kryminałów i to nawet ze skutkiem jednej płyty*.
To on nagrał "Under Pressure"!
A w wolnych chwilach gra w filmach.
Można powiedzieć, że kwietniowa pogoda była mniej zmienna niż David Bowie. W dodatku tak jak Bowie, pogoda nie nagrała ostatnio płyty.
Ha, właśnie! Ów symbol galopującego postmodernizmu (z rozzuchwaloną popkulturą w rozchełstanej disco-kiecce na grzbiecie) nagrał płytę. Ale płyta ta jest tylko szarą eminencją mojej frustracji, bo to z jej okazji przy każdej okazji wszędzie z rozrzewnieniem robi się przegląd wszystkich reinkarnacji muzycznych pana co-wie.
To nie o to chodzi, że jestem jakaś cięta na Bowiego. Przeważnie sobie nie przeszkadzamy. On cośtam z radia wyśpiewuję, nie zawraca głowy. No, poza jednym jedynym kawałkiem, który płynie w memoobiegu popkultury jakby był tam od zawsze. Oto przeżuty po tysiąckroć utwór, którego refren przyprawia mnie o wzdrygnięcie prawie tak samo jak piosenka o chodzeniu boso pewnego lokalnie znanego zespołu góralsko-bliźniaczego. Z resztą, o, złośliwości, ów zespół i ów refren mają ze sobą coś wspólnego.
"Ch-ch-ch-changes..."
Gdzie tu jest powód do irytacji? Uaaa, nie mogę tego słuchać! No po prostu nie mogę! Kojarzy mi się z najbardziej tandetną i nachalną odmianą popkultury. Z takim paskudnym, różowym świecidełkiem, które się lepi do człowieka i nie chce puścić. I to nie chodzi nawet o sam utwór, ale o jakieś jego kulturowe zużycie, o jego zdżinglowienie do cna... O jego zeshrekowanie, o jego Lindsay Lohan i akompaniowanie przy zmianie płci.
A może się czepiam, bo spadłam z rowerka i potłukłam kolano jak akurat to leciało w radiu. Nie wiem.
Moja awersja jest jednak jednoznaczna i nie do opanowania. A w nieznoszeniu pewnego popowego hitu wszech czasów nie jestem sama. Na przykład Jason Webley sobie tak poradził ze swoim koszmarkiem:
No i całkiem zabawnie.
Mnie natomiast pociesza trochę to:
To takie post... ;P
*referuję za ciocią Wiki, więc co złego to nie ja.