niedziela, 29 czerwca 2014

Blackmetalowe promowanie

Norweska ambasada promuje black metal

Przeżuwam te słowa jak gumę do żucia, przekazywaną sobie z ust do ust już od paru dni. Dobrałam się do niej dopiero teraz, bo wcześniej jakoś mnie to nie wzruszyło, ale przecież...


Norweska ambasada promuje black metal...

...wizualnie. Za pomocą fotografi można przedstawić rzeczywistość w tak hiperestetyczny sposób, że przedstawienie staje się bardziej interesujące niż rzeczywisty obiekt przedstawiany. W dodatku są to fotografie z samego rdzenia muzycznej wrzawy: z koncertów! Koncerty już same w sobie są hiper pod względem wizji, a dodatkowo są miejscem współczesnego rytuału wspólnotowości. Czysta visual pleasure! Ale poza tym...

Norweska ambsada promuje black metal...

no i co z tego?? Ja bym poszła na tę wystawę, ale tego by Szatan chciał/mam za daleko/wolę się doszukiwać teorii spiskowych. Wzięłam się za wywiad z Karsten Klepsvik, ambasadorem Norwegii w Warszawie. Powodzenia wszystkim, którzy próbują znaleźć w wypowiedziach dyplomaty coś kontrowersyjnego. Pan mówi w sposób tak wyważony, że aż mnie rozpacz pochłonęła. Jasno powiedział też, że

Norweska ambasada promuje black metal, bo...
 "...black metal jest i powinien być jednym z naszych kluczowych kulturalnych towarów eksportowych...".
Znaczy, ich, norweskich towarów.  To nie to, że norwescy ambasadorzy lubią przebierać się w skóry, malować jak pandy, taplać w krwi i znajdują upodobanie w krzyżowaniu nagich kobiet. To prosta kalkulacja: ludzie słuchają black metalu, bo black metal jest fajny; black metal jest norweski, więc Norwegia jest fajna. Gdyby Norwegia była największym na świecie producentem ołówków, to w ambasadzie w Warszawie można by się spodziewać wystawy pt. "Szkice norweskie: historia ołówków".

Tak oto zrozumiałam, co jest nie tak z tym żutym przeze mnie hasłem. Chyba powinno ono brzmieć:

Norweska ambasada promuje Norwegię przez black metal.

Czy to dobrze dla black metalu? Z jednej strony wiadomo - i wie to również pan ambasador - że tego typu muzyka jest widowiskiem, że nie jest do końca serio, że jest pewną kreacją i robi się na niej kasę. Z drugiej strony, paradoksalnie, mimo tej kreacji, przesady, autoironii i autoaoutironii, w jakiś zatrważający sposób jest autentyczna.

Kiedy komercja bierze politykę pod rękę, zabierają muzykę z całym dobrodziejstwem szatańskiego inwentarza i z jej pomocą chcą zapanować nad światem, to ta autentyczność staje się swoją własną parodią. Black metalowi to nie zaszkodzi, bo on jest... cóż, black metalem. Gorzej być nie może.
A czy to dobrze dla Norwegii w kraju, w którym wolność wypowiedzi artystycznej ogranicza bariera religii? Powiedziałabym, że to dosyć ryzykowny sposób zyskiwania przychylności polskiego społeczeństwa...


Obrazek by Vassil, CC-BY-3.0, via Wikimedia Commons

sobota, 28 czerwca 2014

Znaczenie muzyki

Czasami ponosi mnie romantyczny duch (ciężko mu, ale jakoś daje radę) i pod jego natchnieniem zaczynam zastanawiać się, czy muzyka może służyć do rozmawiania? Albo inaczej: czy to, że czegoś słucham, coś znaczy?
 

Internety serwują nam mozliwość możliwość ujawniania, czego się właśnie słucha, polewając to lepkim lukrem fajności. Fajnie jest udostępniać, pokazywać, przekazywać i obnażać. Kto tego nie robi, jest co najmniej podejrzany, a w skrajnym wypadku po prostu nie istnieje.

Zjawisko komunikowania o tym, co słuchamy, jest powszechne w pewnych kręgach, więc gdyby można było wnioskować z tego, co znaczy słuchane, jakie to by bylo źrodło informacji! Z resztą porozumiewanie się za pomocą dźwięków jest czymś oczywistym. Każdy jakieś dźwięki z siebie wydaje, część z nich coś znaczy. Znaczą również dźwięki wydobywane z instrumentów, np. rytm wybijany na bębnach w Afryce służył komunikacji na dużą odległość.

A co to znaczy, że dźwięk coś znaczy? Po prostu inni ludzie rozumieją pod nimi COŚ, i jest to mniej więcej to samo dla tych, co bębnią i dla tych, co słuchają. I niby sytuacja jest tu prosta: mamy jakąś sekwencję dźwięków i ustalamy wśród przyjaciół i znajomych, że ona będzie coś znaczyć, a później używamy jej, gdy chcemy przekazać to znaczenie. Tak się stało u zarania języka i na tym samym polega podawanie hasła "żyrafy wchodzą do szafy".

Weźmy więc coś bardziej skomplikowanego: utwór muzyczny. Oo, to jest bardzo dużo sekwencji dźwięków, część z nich ewidentnie coś znaczy - są to dźwięki rozpoznawane przez nas jako mowa. Wspólnie i mniej więcej zgodnie możemy też stwierdzić, czy utwór jest smutny czy wesoły.
W miarę pewne jest też znaczenie nadane utworowi przez muzyka, jeśli mówimy o piosenkach. Utwór może mieć też jakieś znaczenie kulturowe, np. "House of the rising sun" znaczył coś dla jakiejś grupy w jakimś czasie. Innym przykładem może być hymn Polski, który dla Polaków ma specjalne znaczenie, ale Urugwajczyk mógłby pomyśleć, że mało radiowy kawałek i potańczyć się przy nim nie da...

Póki znaczenie jest mniej więcej ustalone w jakiejś grupie, muzyka może służyć komunikacji. Ale im mniejsza grupa, tym trudniej, bo zaczynają wchodzić w grę osobiste interpretacje. Dla Zbyszka i Danki "Smells like a teen spirit" mogą znaczyć już zupełnie co innego, mimo że razem tego słuchali. Odkąd ze sobą zerwali, jego zalewa krew już przy pierwszych dźwiękach, a ona zalewa się rumieńcem i staje się tajemniczo milcząca.

Utwór myzyczny jest więc takim hiperznakiem. Ma tak dużo znaczeń, że właściwie to przestaje mieć jakieś znaczenie. W dodatku dla jednostki może znaczyć coś zupełnie specyficznego i osobistego. Wtedy komunikacja nie jest już możliwa, chyba że uznamy, że można komunikować się ze sobą samym.

Wychodzi na to, że playlistowy eshibicjonizm tworzy tylko szum, który tak dużo znaczy, że nic nie znaczy. Oczywiście może znaczyć, kiedy wśród znajomych i przyjaciół ustalimy: jak słucham Smerfnych Hitów to znaczy, że ciasto mi się przypaliło. Ale po co to komu (kto nie szuka Ryszarda Ochudzkiego albo np. nie planuje zamachu terrorystycznego)?

I tak oto wkurzony romantyczny duch wypuszcza mnie ze swych objęć, a ja lecę w dół, tam gdzie moje miejsce. ]:->

środa, 25 czerwca 2014

W telegraficznym skrócie



Trudno jest sobie wyobrazić coś ważniejszego od muzyki, ale łatwiej coś ważniejszego od pisania o muzyce. Takie rzeczy ostatnio się działy, dlatego żeby nie ugrzęznąć, przyjmijmy, że napisałam o nowej płycie (i filmie!) Archive "Axiom", że wyznałam, jak wbijam sobie w głowę - to co, że ze Szwecji - Träd Gräs och Stenar i album o tym samym tytule jako kolejną z 52 płyt, że zafascynowana ich wykonaniem "All Along The Watchtower" piszę aż artykuł o tym utworze i różnych jego coverach (przesłuchałam ich chyba ze 30), że znów schizuję na punkcie Soil, że zakochałam się w boil, odkryłam Buffalo Killers, że straciłam rachubę z tymi 52 płytami, że opowiedziałam bajkę o wskrzeszeńcach inspirowaną takimi zjawiskami jak płyta Variété i że napisałam poważną psychofańską recenzję nowej płyty Jacka White'a, którego kocham bardziej niż Johnnego Deppa.

A teraz mogę napisać coś naprawdę. :)

P.S.: Przepraszam, że Was opuściłam wtedy, kiedy zaczęliście do mnie przemawiać gdzieś z drugiego końca kabelka. Już wszystko przeczytuję!

niedziela, 8 czerwca 2014

Uwolnić muzykę od pamięci

Zbyszek nie słucha Nirvany. Gdy słyszy pierwsze dźwięki "Smells like a teen spirit", jak porażony ucieka jak najdalej źródła muzyki. Zbyszek, tak jak ty, był kiedyś zakochany.

"Nevermind" Zbyszek słuchał ze swoją pierwszą miłością, Danką. Obydwoje wówczas identyfikowali się z tym przekazem, przeżywali głęboko i wspólnie. Byli razem w muzyce, przez co ona stała się miejscem ich dwojga. Nastoletnia miłość jednak skończyła się, ale mieszanka ich emocji i dźwięków pozostał tak boleśnie nieprzystająca do rzeczywistości...

Kocham muzykę i daję się kochać muzyką. Konsekwencje tego bywają koszmarne: muzyka odpowiednio nasączona emocjami, zachowuje je w sobie, nawet jeśli one przeminą, wygasną, odwrócą się, przekształcą... I później jak oparzona uciekam, wyłączam, zagłuszam już po pierwszych dźwiękach, bo przypomina mi się, że
on mi kwiatek przyniósł, wino piliśmy albo jeździliśmy po wiochach  samochodem...

Tak miałam na przykład z "Heaven is a lie" Lacuna Coil. Pięknie było, gdy mi to włączył po raz pierwszy. Tak mi się sposobało, że puszczał ten kawałek, kiedy chciał mi zrobić przyjemność. Później się schrzaniło między nami i od tej pory na dźwięki "Heaven is a lie" zalewała mnie krew.

I co zrobić...? Co by nie mówić, ładna to pioseneczka, może nie tak popularna, że wszędzie ją można usłyszeć, ale może się zdarzyć. Muzyka sama w sobie nie zawiniła, więc dlaczego by sobie nie posłuchać jej czasem bez obciążenia emocjonalnego?

Mam na to sposób: słuchać dalej, na okrągło i do znudzenia. Zamazać wspomnienia innymi wspomnieniami, rozcieńczyć je zwykłością, codziennością, bólem głowy, zamiataniem, obcinaniem sobie paznokci u stóp... Głupio roztkliwiać się nad tym, co było kiedyś przy tym utworze, gdy właśnie je się pomidorową z kluskami. Tak się sprowadza wyidealizowany obraz och'ów i ach'ów do poziomu bruku.

Bolesne? Absurdalne? Powiedziałaby, że konieczne, jeśli ktoś ma takiego świra jak ja. Można albo dawać się płoszyć paru dźwiękom albo raz na zawsze ukatrupić zjawy, które się w tych dźwiękach ukryły. Bo przecież co było, a nie jest, nie liczy się w rejestr - dlaczego miałoby zatem zmartwychwstawać i straszyć ludzi?

Uwalniajmy muzykę od pamięci. Jest tego warta.

wtorek, 3 czerwca 2014

Deszczowe progresy

Lekko prowokacynie poruszyłam kiedyś temat związku płci z preferencjami muzycznymi. Po ostatnim tygodniu zaczynam dochodzić do wniosku, że na dobór muzyki wpływ może mieć też pogoda.

Miało być tak: 11/52 "God is an Automaton" Sybreed z apokaliptycznego roku 2012. Po względem ideologii spodobał mi się tytuł płyty, spodobał mi się tytuł pierwszego kawałka "Posthuman Manifesto" i już myślałam, że zostanę na tydzień cyborgiem, ale... po pierwsze: to nie do końca to. Chcę takiej muzyki, ale na początek lepsze byłoby coś sztandarowego, typowego, a to nie brzmi pierwszoligowo.

Po drugie: nastąpiło załamanie pogodowe i... wpadłam w progresy. Dopadło mnie w czwartek. Niskie ciśnienie i natchniony nastrój poprowadził mnie od Archive aż do 12/52: "In Absentia" Porcupine Tree. Poczułam, jakbym doznała jakieś iluminacji. Wchodziło lekko, nie mogłam się nasycić, słuchałam na okrągło, tych smętów, tych nudów, marudów... Płyto, gdzieś ty była w te wszystkie burzowe dnie mego życia?



Weźmy "Trains", singielek i chyba najpopularniejszy ich kawałek. Delikatny, łagodny i rozmemłany jak piąta nad ranem. Przed zapadnięciem w sen chroni człowieka jedynie szkielet z gitary, co prawda akustycznej, ale cóż. Pan śpiewa aksamitnie, czyli zupełnie niedopuszczalnie, ale cóż. Doznałam obsesji, a z tym się nie dyskutuje. I'm dying of love, it's ok.

Na płycie czasem coś zabrzmi mocniej, podtrzymując ofiarę przy życiu, jak w "Blackest Eyes". Miałam refleksję, że wszystko zależy od kontekstu: kiedy mamy spokojne, melodyjne podłoże z takim godnym potępienia wokalem to nawet lżejsza gitarka elektryczna brzmi konkretnie. No ale to nie tylko melodyjność, bo są kawałki, które mogłyby spokonie pretendować do wagi... hmm... lekkopółśredniej. Na przykład gęste "The Creator Has a Mastertape", czy ornamentowe "Wedding Nails". Podoba mi się też "Strip The Soul": przejawia się w nim kontrast aksamitność - pokiereszowanie. Wolę pokiereszowanie, więc wpajam w siebie aksamitność, żeby mnie mocniej uderzyło, jak już nastanie.

"In Absentia" to płyta dla mnie przyswajalna w całym najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie wiem, czy jest kamień poruszajacy progresywną lawinę, czy, kto wie, może nawet Magmę, ale na pewno było to coś dobrego na potrzebę wczuwy w deszczowe dni. Słuchałam jej intensywnie, aż do skrajnego rozrzedzenia krewi, dlatego z błogością zażyję czegoś gęstego, ciężkiego i żelaznego...

Mam nadzieję, że szybko dojdę do siebie, bo dzisiaj już wtorek.

Muzykografia:
album "God is an Automaton" Sybreed, 2012 r.
album "In Absentia" Porcupine Tree 2002 r.