poniedziałek, 21 października 2013

Muzyka do grania, do słuchania i do dzwonienia

...ale nie takiego grania, że na gitarze.

Może nie będę bardzo popularna, ale cóż, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, docierają do mnie takie informacje jak ta, że zbliża się BlizzCon*. To takie Święto Lasu, ale dla wielbicieli sportu w wydaniu "e", szczególnie tych od niewinnej gry towarzyskiej Diablo (to pan Natanek reklamował, więc pewnie każdy kojarzy) i innych -craft'ów, produkowanych przez mniejsze-od-Disneya-ZŁO: Blizzarda.

W każdym razie, dowiedziałam się przy okazji, że istnieje zespół Level 70 Elite Tauren Chieftai (czy też 80, czy 90, czy ile oni w końcu wbili tych leveli...) grający "utwory o tematyce gier Blizzardu"**.
Co to znaczy? 
Że paru panów pracujących w tej korporacji, w ramach odreagowania, gra trash o tym, że na przykład utożsamiają się z dwunożnym, zębatym rybo-jaszczurem zwanym Murlokiem. Hę?



Póki co jestem zafascynowana, bo czuję, że trafiłam na the weird part of the music... W dodatku trochę wgrygrałam, więc czasami nawet chwytam te subtelne wieloznaczności i dlatego zaczęłam się poważnie zastanawiać nad sobą...
Hmmm...
A właściwie nad związkiem gier komputerowych, muzyki i ich wpływem na moją kompetencję kulturową, bo:
...jako dziewczynka w sukience w kwiatki grywałam w "Prince of Persia" przy "Reload" Metalliki. Dłuugo ten album kojarzył mi się z charakterystycznymi "szczękami", które przecinały księcia na pół.
...trochę później grałam w "Command and Conquer: Tiberian Dawn" i od tamtej pory w chwilach kryzysu słucham soundtracka, swoją drogą - genialnego, autorstwa Franka Klepackiego. Co jest bardziej epickiego niż Marsh to Doom!
Co więcej! (O zgrozo, pogrążajmy się dalej...) Muzykę z gry gra mój telefon, kiedy dzwoni ktoś, z kim kiedyś w tę grę grałam. Myślę o Heroes of Might and Magic II i fikuśnych trąbach z zamku Warlocka, które zawsze mi się podobały (ale grałam Tytanami).
Tak więc słuchałam muzyki grając, słuchałam muzyki z gry, muzykę z gry zastosowałam do celów praktycznych. Oznacza to, że gry komputerowe poważnie rzuciły mi się na uszy
Co mnie lekko niepokoi? Że... to gry komputerowe. Nie odgłosy natury, szum morza, Szopena albo ludowe przyśpiewki prababci żującej maniok... Tylko gry komputerowe! To chyba już jest ostateczny dowód na to, że jestem techno-dziecięciem!
A zespół LVL80ECT, te blizzardziątka trashowate, no cóż, świadczą, że z tą przypadłością nie jestem sama... i nie jest ze mną jeszcze tak źle, ale przecież wiemy co jest dalej: 
dziecięcia współczesne, które kumają tablety, a zwykła gazeta jawi się im jako coś w wysokim stopniu podejrzanego, dla których ptaszki robią "tweet-tweet", a nie "ćwir-ćwir", którym wyświetla się na czerwono stan baterii, jak są głodne...
 Ooo, apokalipsa!

No dobrze, przecież nie dramatyzuję. Ja tam czuję się dobrze, wprost postmoderniście. Tu chodzi o to, że czy tego chcemy, czy nie, technologia się rozwija, daje nam gry komputerowe, my w nie gramy i są one dla nas ważne. I dlatego wszystko, co się z nimi wiąże, też się staje ważne. A muzyka w grach pełni chyba ważniejszą rolę niż w horrorach, bo jak na moim przykładzie widać, czasami się uniezależnia...


*8-9 listopada, jako rzecze sam zainteresowany
**jako rzecze Ciocia Wiki.

Muzykografia:
zespół LVL70ECT (i 80, i 90...)
Metallica "Reload" (1997)
soundtrack do "CnC: Tiberium Dawn", Frank Klepacki (szczególnie "Marsh to Doom")
ee... fikuśne trąby z zamku Warlocka z HoM&MIII

Grografia:
Prince of Persia (1989)
Command & Conquer: Tiberium Dawn (II poł. lat 90. XX wieku, że to tak ujmę)
Heroes of Might and Magic II (1996)

środa, 16 października 2013

Muzyczna amnezja ze szczęzakiem*

Gdy byłam małą Dynką, muzykę wtłaczaną miałam wprost przez ciemiączko. Jej strumień nieprzerwanie wypełniał moją podświadomość, wpełzł do snów, położył fundament pod hard rock state of mind.
Wtedy nie znałam jeszcze słów, nie mogłam więc znać nazw zespołów, utworów. Dopiero później, przekroczywszy próg świadomości, nabyta za niemowlęctwa muzyka zaczęła dawać o sobie znać. Wystarczyło, że usłyszałam parę dźwięków czegoś, co często leciało nad moją kołsyką, a doznawałam iluminacji: ja to znam! To jest we mnie, czuję, że całe siedzi w głowie, płynie w żyłach! Skąd? A przede wszystkim: co to?
Poznawanie nazw zespołów było trochę jak poznawanie siebie. Co wtedy mogło grać, kiedy leżałam w łóżeczku w tym niepokalanym stanie niekumania świata?
Na przykład Black Sabbath. Trudno jest opisać uczucie, które spowodowało u mnie Sabbath Bloody Sabbath. To jakbym doznała wglądu w poprzednie wcielenia! To jakbym złamała jakąś transcendentalną granicę w sobie i ujrzała Prawdę! (Ładna ta prawda, że mam Ozzy'ego w głowie...)
Z resztą, co bym w tym mistycznym tonie nie pisała to i tak osobliwe uczucie, że chociaż się wie, że oto słucham tego utworu po raz pierwszy, a okazuje się, że jest on tak znajomy jak ja sama, że pamiętam każdy dźwięk.
Myślę, że większość tej muzyki już w sobie odkryłam, że wywlekłam ją z nieświadomości, oswoiłam w świetle dnia i mogę ją odnaleźć i posłuchać, bo wiem, kto grał i w ogóle, że grał. Dawno nie doznałam już takiej iluminacji z życia-przed-życiem. Jeednak ostatnio udało mi się doznać cienia tego uczucia.

Czekając na ekskluzywny koncert (taki typu na 5 znajomych i 3 przypadkowych słuchaczy), usłyszałam z knajpianych głośników utwór, który znam świetnie, a za nic w świecie nie wiem kto, co, w którym roku i dlaczego. Toż to hańba! Zaczęłam skręcać się, próbując wychwycić tekst - konia z rzędem za ustrojstwo wyszukujące muzykę po dźwiękach. Skrzętnie zanotowałam parę wyrwanych z kontekstu słów (takich jak away, remember, million miles - bardzo charakterystyczne wyrażenia, nieprawdaż?) i zaznałam chwilowego spokoju.
Później z tych moich upojonych bazgrołów cudem udało mi się dojść, że to był...

Co za ulga! A to ich najbardziej znany kawałek. Nie chcąc ograniczać swoich horyzontów do powszechnie znanych faktów, włączyłam sobie płytę. I właśnie wtedy TO nastąpiło!
Onieśmielające poczucie znajomości zalało mnie już od pierwszych dźwięków. Później tylko narastało: znam całą płytę jako jedną kompozycję, a nie jakieś przypadkowe kawałki. Musiałam jej więc słuchać wielokrotnie. Ale, na litość, jak to, skąd? 
Płyta została wydana w 2000 roku, a więc musiałam poznać ją będąc już całkiem człowiekiem samosterującym. Ale co z tego, jak cierpię na miejscową muzyczną amnezję, no nie pamiętam z jakiej to okazji ja tak dobrze poznałam ten kawałek muzyki.

-uwaga, dalej wydedukowana sentymentalna podróż z wątkiem miłosnym-

Nie pamiętam, ale, Watsonie, dedukcja to potężne narzędzie. Tak oto wydedukowałam i przy tej wersji będę się upierać (przynajmniej dzisiaj), że:
płytę At the Drive-In "Relationship of Command" w wersji hmmm... homemade dostałam niezbyt dobrze opisaną w prezencie od mojego pierwszego (sic!) Tego Jedynego. Był rok 2000, byłam niezmiernie nieletnia, on był poważnym chłopakiem, słuchał Sick Of It All, Madballa i innych Flapjacków.
Płytki słuchałam w kółko, bo to przecież od Tego Jedynego. Nie wiedziałam czyja jest, bo jego charakter pisma to z pewnością jedna z cech przybliżających go do wymarzonego zawodu lekarza (poza tym że z autopsji poznał ludzkie ciało pod kątem złamań, stłuczeń i rozcięć). Oprócz tego nagrał mi cała dyskografię Illusion - och, zakochanym nie straszne prawa autorskie! Te płyty jeszcze gdzieś mam, ale nawet nie mam już ich na czym słuchać, bo się ostatecznie zachmurzyłam.

Taaak, z tego wszystkiego wyszło mi wspomnienie mojej pierwszej miłości, ale to i tak tylko cień emocji doznawanych w momecie odkrywania muzyki, którą nasiąknęłam w skorupce jeszcze będąc
Patrząc teraz na At the Drive-In - ta ekspresja, zachowanie na scenie, ten wokal...! Jeszcze będę się nimi napawała, bo podobają mi się prawie jak Rage Against The Machine.
Skoro już mi tak nastoletnio, to na koniec mam nastolatkową złotą myśl:
Kochać to znaczy słuchać twojej muzyki w kółko, nawet gdy ciebie nie ma.

Muzykografia:
utwór: Black Sabbath "Sabbath Bloody Sabbath"
płyta: At the Drive-In "Relationship of  Command"
zespoły: Sick of it All, Madball, Flapjack, Illusion, Rage Against the Machine

*SZCZĘZAK - happy end po polsku