Pearl Jam już nadrobiłam, przeszłam przyśpieszony okres psychofanii,
teraz jestem już spokojna. Jednak edukacja muzyczna nigdy się nie
kończy, bo nikt jest Wojciechem Mannem (poza Wojciechem Mannem,
oczywiście), który wie o muzyce wystarczająco dużo, że może sobie tylko
świeżynki przeglądać.
Moja edukacja zaczyna się od żenującego wyznania, na
które teraz czas: nigdy nie słuchałam PJ Harvey. To nie to, że nie
wiedziałam o jej istnieniu albo coś. Po prostu padła ofiarą tego samego syndromu muzycznej ignorancji, co Pearl Jam. PJ Harvey to klasyka, muzyka PJ Harvey jest kultowa. A człowiekowi nie chce się
słuchać rzeczy "kultowych". Dlaczego? Bo to nie mój kult! To już
swoje zrobiło, miało swoją generację (co prawda nie tak odległą, ale skoro ja tego nie słucham a jest kultowe, to znaczy, że ktoś tego słuchał dawno), która się z tym utożsamiała -
teraz ta generacja to wapniaki, więc jak to świadczy o tym przedmiocie
kultu? Też jest wapniacki. A teraz to co innego, MY teraz jesteśmy już
INNI.
Dlaczego mimo leciutkiej warstewki wapna osadzającej się w moim błogo ignoranckim umyśle na koncepcie o nazwie "PJ Harvey", zaczęłam
jej słuchać? Jakoś tak
wyszło, podczas surfowania po różnych playlistach, że ucho się czepnęło i
zażądało więcej. Nie dyskutuję, słucham i co...?
Co z moją innością, z oryginalnością muzyki "mojego
pokolenia"? Pomińmy fakt, że muzyka ewoluuje, a PJ jest chyba babcią tego,
czego słucham, a co ma być takie nowoczesne. To jeszcze o niczym nie
świadczy.
Co z moją wrażliwością muzyczną kiełkującą na Metallice? Okazuje się, że nie jest wcale taka nieczuła na muzykę "wapniacką".
No
i nawet da się tego słuchać. No i nawet ciary bywają, jak człowiek się
zaangażuje. I nawet liry korbowej* nie ma, tylko ludzkie instrumenty,
takie... nasze.
Czyli nie jestem jeszcze jakaś kosmicznie
industrialna, postapokaliptyczna, czy nie wiem jaka miałabym być, żeby
nie przyswajać PJ... Że dobra muzyka to dobra muzyka. Czasami warto przekroczyć mur, który się tworzy w człowiekowej głowie i sięgnąć po to, co "wapniackie". Wiem, że to nie jest odkrycie tygodnia, ale komu się na codzień chce słuchać klasyki, jeśli właśnie wyszła nowa płyta jakiegoś Arctic Monkeys, innego Puscifera czy deluxowy Franz Ferdinand?
Może nie będę bardzo popularna, ale cóż, trzeba spojrzeć prawdzie w
oczy, docierają do mnie takie informacje jak ta, że zbliża się BlizzCon*.
To takie Święto Lasu, ale dla wielbicieli sportu w wydaniu "e",
szczególnie tych od niewinnej gry towarzyskiej Diablo (to pan Natanek
reklamował, więc pewnie każdy kojarzy) i innych -craft'ów, produkowanych
przez mniejsze-od-Disneya-ZŁO: Blizzarda.
W każdym razie, dowiedziałam się przy okazji, że istnieje zespół Level 70 Elite Tauren Chieftai (czy też 80, czy 90, czy ile oni w końcu wbili tych leveli...) grający
"utwory o tematyce gier Blizzardu"**.
Co to znaczy?
Że paru panów
pracujących w tej korporacji, w ramach odreagowania, gra trash o tym, że na przykład
utożsamiają się z dwunożnym, zębatym rybo-jaszczurem zwanym Murlokiem. Hę?
Póki co jestem zafascynowana, bo czuję, że trafiłam na the weird
part of the music... W dodatku trochę wgrygrałam, więc czasami nawet chwytam te
subtelne wieloznaczności i dlatego zaczęłam się poważnie zastanawiać nad
sobą...
Hmmm...
A właściwie nad związkiem gier komputerowych, muzyki i ich wpływem na moją kompetencję kulturową, bo:
...jako
dziewczynka w sukience w kwiatki grywałam w "Prince of Persia" przy
"Reload" Metalliki. Dłuugo ten album kojarzył mi się z
charakterystycznymi "szczękami", które przecinały księcia na pół.
...trochę później grałam w "Command and Conquer: Tiberian Dawn" i od tamtej pory w
chwilach kryzysu słucham soundtracka, swoją drogą - genialnego,
autorstwa Franka Klepackiego. Co jest bardziej epickiego niż Marsh to
Doom!
Co więcej! (O zgrozo, pogrążajmy się dalej...) Muzykę z gry gra mój
telefon, kiedy dzwoni ktoś, z kim kiedyś w tę grę grałam. Myślę o Heroes
of Might and Magic II i fikuśnych trąbach z zamku Warlocka, które
zawsze mi się podobały (ale grałam Tytanami).
Tak więc słuchałam muzyki grając, słuchałam muzyki z gry, muzykę z
gry zastosowałam do celów praktycznych. Oznacza to, że gry komputerowe
poważnie rzuciły mi się na uszy.
Co mnie lekko niepokoi? Że...
to gry komputerowe. Nie odgłosy natury, szum morza, Szopena albo ludowe
przyśpiewki prababci żującej maniok... Tylko gry komputerowe! To chyba
już jest ostateczny dowód na to, że jestem techno-dziecięciem!
A zespół LVL80ECT, te blizzardziątka trashowate, no
cóż, świadczą, że z tą przypadłością nie jestem sama... i nie jest ze mną jeszcze tak źle, ale przecież wiemy
co jest dalej:
dziecięcia współczesne, które kumają tablety, a zwykła
gazeta jawi się im jako coś w wysokim stopniu podejrzanego, dla których
ptaszki robią "tweet-tweet", a nie "ćwir-ćwir", którym wyświetla się na
czerwono stan baterii, jak są głodne...
Ooo, apokalipsa!
No dobrze, przecież nie dramatyzuję. Ja tam czuję się dobrze, wprost postmoderniście. Tu chodzi o to, że czy tego chcemy, czy nie, technologia się rozwija, daje nam gry komputerowe, my w nie gramy i są one dla nas ważne. I dlatego wszystko, co się z nimi wiąże, też się staje ważne. A muzyka w grach pełni chyba ważniejszą rolę niż w horrorach, bo jak na moim przykładzie widać, czasami się uniezależnia...
Gdy byłam małą Dynką, muzykę wtłaczaną miałam wprost przez ciemiączko. Jej strumień nieprzerwanie wypełniał moją podświadomość, wpełzł do snów, położył fundament pod hard rock state of mind.
Wtedy nie znałam
jeszcze słów, nie mogłam więc znać nazw zespołów, utworów. Dopiero
później, przekroczywszy próg świadomości, nabyta za niemowlęctwa muzyka zaczęła dawać o
sobie znać. Wystarczyło, że usłyszałam parę dźwięków czegoś, co często
leciało nad moją kołsyką, a doznawałam iluminacji: ja to znam!
To jest we mnie, czuję, że całe siedzi w głowie, płynie w żyłach! Skąd?
A przede wszystkim: co to?
Poznawanie nazw zespołów było trochę jak poznawanie siebie. Co
wtedy mogło grać, kiedy leżałam w łóżeczku w tym niepokalanym stanie
niekumania świata?
Na przykład Black Sabbath. Trudno jest
opisać uczucie, które spowodowało u mnie Sabbath Bloody Sabbath. To
jakbym doznała wglądu w poprzednie wcielenia! To jakbym złamała jakąś
transcendentalną granicę w sobie i ujrzała Prawdę! (Ładna ta prawda, że mam Ozzy'ego w głowie...)
Z resztą, co bym w tym mistycznym tonie nie pisała to i tak
osobliwe uczucie, że chociaż się wie, że oto słucham tego utworu po raz
pierwszy, a okazuje się, że jest on tak znajomy jak ja sama, że pamiętam
każdy dźwięk.
Myślę, że większość tej muzyki już w sobie odkryłam, że wywlekłam
ją z nieświadomości, oswoiłam w świetle dnia i mogę ją odnaleźć i posłuchać, bo wiem, kto grał i w ogóle, że
grał. Dawno nie doznałam już takiej iluminacji z życia-przed-życiem.
Jeednak ostatnio udało mi się doznać cienia tego uczucia.
Czekając na ekskluzywny koncert (taki typu na 5
znajomych i 3 przypadkowych słuchaczy), usłyszałam z knajpianych
głośników utwór, który znam świetnie, a za nic w świecie nie wiem kto,
co, w którym roku i dlaczego. Toż to hańba! Zaczęłam skręcać się,
próbując wychwycić tekst - konia z rzędem za ustrojstwo wyszukujące muzykę po dźwiękach. Skrzętnie zanotowałam parę wyrwanych z kontekstu słów (takich jak away, remember, million miles - bardzo charakterystyczne wyrażenia, nieprawdaż?) i zaznałam chwilowego spokoju.
Później z tych moich upojonych bazgrołów cudem udało mi się dojść, że to był...
Co za ulga! A to ich najbardziej znany kawałek. Nie chcąc ograniczać swoich horyzontów do powszechnie znanych faktów, włączyłam sobie płytę. I właśnie wtedy TO nastąpiło!
Onieśmielające poczucie znajomości zalało mnie już od pierwszych dźwięków. Później tylko narastało: znam całą płytę jako jedną kompozycję, a nie jakieś przypadkowe kawałki. Musiałam jej więc słuchać wielokrotnie. Ale, na litość, jak to, skąd?
Płyta została wydana w 2000 roku, a więc musiałam poznać ją będąc już całkiem człowiekiem
samosterującym. Ale co z tego, jak cierpię na miejscową muzyczną amnezję, no nie pamiętam z jakiej to okazji ja tak dobrze poznałam ten kawałek muzyki.
-uwaga, dalej wydedukowana sentymentalna podróż z wątkiem miłosnym-
Nie
pamiętam, ale, Watsonie, dedukcja to potężne narzędzie. Tak oto
wydedukowałam i przy tej wersji będę się upierać (przynajmniej dzisiaj), że:
płytę At the Drive-In "Relationship of Command" w wersji hmmm... homemade dostałam niezbyt dobrze opisaną
w prezencie od mojego pierwszego (sic!) Tego Jedynego. Był rok 2000,
byłam niezmiernie nieletnia, on był poważnym chłopakiem, słuchał Sick Of
It All, Madballa i innych Flapjacków.
Płytki słuchałam w kółko, bo to przecież od Tego Jedynego. Nie
wiedziałam czyja jest, bo jego charakter pisma to z pewnością jedna z
cech przybliżających go do wymarzonego zawodu lekarza (poza tym że z autopsji poznał ludzkie ciało pod kątem złamań, stłuczeń i rozcięć).
Oprócz tego nagrał mi cała dyskografię Illusion - och, zakochanym nie
straszne prawa autorskie! Te płyty jeszcze gdzieś mam, ale nawet nie mam
już ich na czym słuchać, bo się ostatecznie zachmurzyłam.
Taaak, z tego wszystkiego wyszło mi wspomnienie mojej
pierwszej miłości, ale to i tak tylko cień emocji doznawanych w momecie odkrywania muzyki, którą nasiąknęłam w skorupce jeszcze będąc.
Patrząc teraz na At the Drive-In - ta ekspresja, zachowanie na scenie, ten wokal...! Jeszcze będę się nimi napawała, bo podobają mi się prawie jak Rage Against The Machine.
Skoro już mi tak nastoletnio, to na koniec mam nastolatkową złotą myśl:
Kochać to znaczy słuchać twojej muzyki w kółko, nawet gdy ciebie nie ma.
Muzykografia:
utwór: Black Sabbath "Sabbath Bloody Sabbath"
płyta: At the Drive-In "Relationship of Command"
zespoły: Sick of it All, Madball, Flapjack, Illusion, Rage Against the Machine
Wyruszyłam uzbrojona w skórę, 38/50 punkty życia i praktycznie bez many. Tak więc okoliczności były sprzyjające, ja: almost alive, oni: że niby Alive.
Zanim jednak zdołałam przekroczyć pierwsze door'y przybytku zwanego Klubem Studio, zostałam wyrwana z gorączkowego otępienia przez pana-weterana-w-klimacie, który zaczepił mnie w celu wysępienia kasy na bilet. Odporność na sępy też mi spadła, jednak many od tego mi nie przybyło, więc panu nie pomogłam, ale przynajmniej dotarło do mnie, dokąd idę: pan powiedział, że chce "wejść na Doorsów".
The Doors, och, pamiętam jak w wieku gimnazjalnym, gdy moją pasją było siedzenie przy kompie, ewentualnie w kompie (cóż, okres dojrzewania, czułam potrzebę ciągłego rozkręcania i skręcania jednostki centralnej...), podczas jednej z nocnych sesji usłyszałam dobiegającą z niewyłączonego telewizora z pokoju obok muzykę. Leciał film "The Doors" z 1991 r. Grzebanie w necie przegrało z Valem Kilmerem definitywnie, chociaż później się też przydało, żeby dowiedzieć się co o filmie myślą pozostali członkowie zespołu*.
W każdym razie nie stałam się psychofanką Morrisona, nie czytałam morrisonowej połezji, w ogóle trzymam się daleko od "An American Prayer", nie przyjęłam kawałka "Break on Through" za motto życiowe... Ten jakże przystojny mem nie przyjął mi się, ale za to muzykę lubię bardzo.
No, ale wróćmy na koncert, bo oto Doorsi mieli zostać wskrzeszeni, a ja miałam doznać tego na własne słyszałki i patrzałki. A przecież to nie byle co! Morrison is dead, lata 60. are gone i tylko marzyć sobie można o tamtych czasach, byle nie za dużo, żeby nie zdziwaczeć. A oni chcą zagrać Doorsów! I podobno robią to dobrze. Tak dobrze, że nie potrzebują supportów.
No i fakt. Jak zaczęli grać, to jak z płyty! A wokalista, och, w tej białej koszuli i obcisłych biodrówkach, wyglądał, poruszał się i śpiewał jak sam Morrison! Jakbym ujrzała ducha (lepszego niż ten, co się koło grobu szwęda)! I już się ucieszyłam jak w Boże Narodzenie, aż kicać w tym tłumie multipokoleniowym zaczęłam, bo znam te utwory na pamięć przecież i chyba wszyscy, co tam byli, znali!
I nawet spadające życie mi nie przeszkadzało,
ani zaraza rozprzestrzeniająca się po moim ciele,
ani jakieś szczególne natężenie par psychofan+osoba towarzysząca, która z nudów przylepiała się do psychofana i zabijała czas obmacywaniem go. Lekki niepokój zasiało brzmienie klawiszy, szczególnie przy "Riders on the storm"... Uwagi quasi-Morrisona, który chciał jakoś publiczność rozprzytulać (w sensie, żebyśmy "szołneli sobie low" nawzajem) bo "przecież na tym lata 60. polegały"... A już zupełnie podejrzliwa stałam się, gdy wyszłam po koncercie. Była godzina 22. Czar prysł.
Kapujecie to? Żeby koncert rockowy skończył się o 22?
Poczułam się, jakbym wychodziła nie z koncertu, ale z przedstawienia koncertu. Może się czepiam, przecież nie można wymagać autentyczności od czegoś, co wprost nie jest autentyczne. A na koncertach rockowych zawsze trzeba "zawiesić niewiarę", żeby nie parsknąć śmiechem na widok tych rammsteinowych ogni, wybuchów i czuryn, wobec poz gitarzystów, min wokalistów, tych światełek, dymów i teksów do publiczności...
No ale przecież nie starałam się uwierzyć w Świętego Mikołaja czy UFO, tylko w to, że ta muzyka była alive. Nie udało mi się, chociaż grali na żywo! To było coś, czego nawet prawa sceny nie uratowały przed moim niezamierzonym zwątpieniem. To było odegranie grania, reprodukcja już nie przystająca do świata. Mamy postmodernistyczny rok 2013, intelektualną dekadencję, audiowizualne zblazowanie i lepiej nigdzie się nie przebijać, bo przyjemniej jest w Matrixie... O, ja nieszczęsna, toż po Avatarze byłam w lepszym humorze.
Czuję się trochę zażenowana. Nie wiem, no nie potrafiłam w to wejść. Może to niedobór potionów regulujących wczuwę, może nie ten układ gwiazd na niebie... Może inni nie czuli takiego niedosytu, który zostawił gorycz. A może rzeczywiście coś jest z tym nie tak. Nie wiem, będę to jeszcze badać.
Ale może już nie tutaj, tylko w innym miejscu.
*za Ciocią Wiki cytuję: Ray Manzarek: "Film jest okropny! To wcale nie jest Jim Morrison! Film The Doors jest bardzo dobry, ale zupełnie nie przedstawia Jima, który został sportretowany jako ktoś nieustannie pijany. A tymczasem Jim Morrison był artystą, był poetą. Oczywiście, że pił, ale nie robił tego na okrągło i wcale się z tym tak ostentacyjnie nie obnosił. To był inteligentny, bardzo oczytany człowiek! A przy tym bardzo zabawny, a tymczasem w filmie The Doors nikt się ani razu nie śmieje. To bez sensu – myśmy się naprawdę świetnie bawili. Dlatego nie mogę się zgodzić z takim obrazem. Jest nieprawdziwy."
Jarka Śmietany. Mniej więcej od 2004 roku, kiedy pojawiło się "A Story of Polish Jazz".
Później słyszałam, co się z nim działo.
Słuchałam też muzyków grających dla niego.
Właśnie usłyszałam, że zmarł.
Co można zrobić dla uszanowania życia i dorobku takiego muzyka? Chyba tylko nie przestawać słuchać...
Zbity pod sceną tłum faluje, a na tej fali przepływają pojedyncze, rozprężone ciała. Mają rozłożone ręce, nogi i są całkowicie poddane przypływom i odpływom. Ja (modą chyba hunterową) nazywam je aniołkami. Reszta świata mówi o crowd surfingu.
Skąd to się wzięło i po co to komu?
Podobno wzięło się z koncertu Petera Gabriela z 1982 roku, kiedy podczas kawałka o znaczącym tytule "Lay Your Hands On Me" Pan Piotrek dał się ponieść tłumowi. Można to nawet obejrzeć tutaj:
Myślę, że nie nie pozostawia to wątpliwości po co to komu. To jest właśnie jeden z przejawów poczucia wspólnoty, charakterystycznego dla koncertów. Pogrążony w ekstazie tłum staje się jednością. Ciała tworzą jeden pulsujący twór, morze wyciągniętych w górę rąk, po którym można przepłynąć. I wpływasz: wychodzisz do góry, unoszą cię dziesiątki rąk, wolno przemieszczasz się wraz z falami.
Poza tym służy do bardziej prozaicznych rzeczy, np. do przemieszczania się. Trudno jest przeciskać się między ludźmi, kiedy potrzeba uzupełnienia płynów jest większa niż potrzeba stania pod samym głośnikiem. Z resztą wśród czarnodusznych braci istnieje cień zagrożenia bycia co najmniej podeptanym, zdaje się więc, że bezpieczniejsza jest droga "morska".
Występowanie
Aniołki pokazują się najczęściej na koncertach, ogólnie mówiąc, rockowych. Zdawałoby się, że zostać nim można tylko na dużych koncertach, najczęściej pod sceną, gdzie zagęszczenie jest największe. Zdarzają się jednak przypadki takie jak koncerty wspomnianego już Huntera. Przy "Między niebem a piekłem" choćby pod sceną luźno stało 10 osób, będzie leciał aniołek. To taki stały punkt imprezy.
Szczegóły techniczne
Przyjrzyjmy się temu zjawisku z bliska. Jedną osobę na raz dotyka nagle 15 osób. Czy gdziekolwiek indziej w przestrzeni publicznej się to zdarza? To zupełny fenomen, że nagle z takiego dystansu, nagle z proksemicznego podziału na sferę społeczną, osobistą i intymną, wchodzimy na taki poziom bliskości. Bliskości absolutnej, znoszącej też podział ciała na strefy, których można publicznie dotykać i tych, które dotyka się tylko w wyjątkowych, intymnych sytuacjach. Czynności i okoliczności są szczególne, prawie jak podczas rytuałów.
Lay your hands on her
Spektakularnie wygląda to dla oglądacza koncertu na DVD. Nie doświadcza tej wspólnoty bezpośrednio, ale za to może chłonąć jej przejawy oczętami. Zawsze to coś. Słabo wyglądać to może dla kogoś stojącego w tłumie, a kto nie jest zaangażowany we wspólne czucie (głośniejszy jest kac, boląca stopa albo rozbita warga): nie ma wtedy jak uciec przed takim dryfującym nad tobą ciałem, cóż, trzeba toto przenosić, inaczej spadnie na ciebie. A dla samego surfera?
Aniołki mają różne płcie. Peter Gabriel to Peter Gabriel... Koszulę mu co prawda zdjęli i nie jemu jedynemu (o, szczęśliwi ci, co zdarli koszulkę z Eddiego V.!), poza możliwością uszkodzenia, z którą liczyć się musi każdy crowdsurfer, to chyba jedyne ryzyko, które ponieść może mężczyzna.
A co, gdy aniołkiem jest kobieta, której ciało jest szczególnie poddane różnym restrykcjom i które bardziej jest kojarzone z seksualnością (bo co prędzej się skojarzy z seksem: udo kobiece czy udo męskie?). Co się dzieje z ciałem kobiety wydanym na łaskę tłumu, który dotrze wszędzie? Dla mnie interesującym przykładem jest to:
Ubrana na nago Lady Gaga dała się ponieść emocjom i swoim fanom podczas koncertu Semi Precious Weapon w 2010 r. Powiedziała później, że była wtedy "very excited", więc pewnie podobnie jak Peter Gabriel. Jednak to, co się z nią działo, wyglądało raczej jak ugrzęźnięcie i powolne zapadanie się niż płynięcie. Przynosi to na myśl orię. Pogańskości dopełniłoby chyba tylko rozszarpanie celebrytki na strzępy (mam wizje trochę jak z "Pachnidła"...). W dodatku te wszystkie telefony z każdej strony robiące tysiące zdjęć: dzisiaj tłum nie tylko maca, ale też dokumentuje ku czci wzrokocentryzmu. Teraz można znaleźć zdjęcia każdego skrawka ciała Gagi, wpadniętego w ten tłum.
Swoją drogą jest to w ogóle bardzo ciekawy materiał do analizy dla jakiegoś muzykofila-kulturoznawcy. Jest dzień, ludzi w sumie nie dużo, śpiewa osobnik w srebrnych szpilkach... No, ale to fenomen Gagi. (Beyonce wyszło to jakoś lepiej. Można bez scysji? No można.)
Co ze zwykłymi śmiertelniczkami? Well...
One pozostają zwykłymi śmiertelniczkami o anonimowych ciałach. I to jest druga strona wzniosłości, jedności i wspólnotowości, której oddaje się taka anielica. Tłum tworzą indywidualności, więc zawsze znaleźć się tam może pan w zielonej koszulce, który skorzysta z szansy (nawet jeśli szczególnie się mu jej nie będzie dawało, jak powyżej).
Tsunami metalu, tworzone przez kudłatych panów na scenie, przyprawiało nieliczne, "romantyczne na czarno"* towarzystwo o dzwonienie w uszach. Sącząc sobie jedyny właściwy napój, uradowana, cieszyłam ukryte w ciemności oczęta wszelkimi przejawami aktywności pod sceną. No cóż, nie było ich wiele, a właściwie jeden, ale za to przystojny.
Co jakiś czas widoczność ograniczały mi grupki świeżoprzybyłych. Selekcja była ostra i docierała aż do rdzenia ideologicznego: dać się lać po głowie gitarą, czy wiać stąd? Niewielu okazało się"TRU".
Siedząc tak, pomyślałam: jestem na koncercie. A dlaczego by nie pisać o koncertach...? Czasami coś mi szczególnie się rzuci w oko lub ucho i co, mam to zachować dla siebie?
Koncerty to jedna z najważniejszych aktywności dla pewnych subkultur (o ile jeszcze można mówić o subkulturach w tej postmodernipsie). No owszem, można egzaltować się przy Moonspellu w samotności i znosić narzekania matki, żony i sąsiadki. Wtedy dzwonienia w uszach dorobić się można wraz z urazem głowy, pod wpływem fali niezrozumienia dla wrażliwej, metalowej duszy. Ale na koncerty przychodzą ludzie tak samo spragnieni sponiewierania się. To szczególny rodzaj wspólnoty**. Trochę jak na Castle Party - wśród "dziwaków" to ten normalny jest dziwny.
Problem w tym, że dużą rolę odgrywa tu też przestrzeń. Koncert (póki co) odbywa się w rzeczywistym miejscu na świecie. I trzeba przynieść na niego swojego nieporęcznego, biologicznego awatara, no nie ma rady. Czasem wlecze się go bardzo daleko, ale to w wyjątkowych okolicznościach.
Mój bioawatar zazwyczaj tkwi w najbardziej zanieczyszczonym mieście tego uroczego kraju. Lubię KSM, a wysłuchałam, jak hałasują Tug Boat, Mindfield i Human Bazooka.
Ale nic o nich nie powiem tym razem: trzeba będzie, chłopaki, zagrać jeszcze raz.
* coś o tym kiedyś napiszę
** którą chyba muszę kiedyś zdemitologizować, bo przecież nie jest aż tak pięknie...
Zaczął się okres, kiedy nasza ulubiona gwiazda swoją obecnością nieco rozjaśnia szaro-bury zakątek planety, w którym przyszło nam żyć. Zrzucamy ubrania, odsłaniając największy organ naszego ciała: skórę. Ostatnio udało mi się u-nieoczywistnić to, czym jesteśmy pokryci. Każdy organizm stara się odgrodzić od środowiska. Skóra jest naszą nieprzekraczalną granicą, ustanawiającą naszą odrębność od reszty świata. Gdy próbujemy ją przejść, wdzieramy się w sferę... tabu?
Sferę tą obejrzeć można wciąż w Krakowie na Human Body Exhibition. Co za niesamowite doznanie: takie kontrolowane, sterylne zaglądanie pod skórę. Zostawmy jednak anatomię i całe tsunami przemyśleń dotyczących tej wystawy. Skoncentrujmy się na tym, co widzimy, tu, fizycznie i namacalnie: na ciele. Wszystko co robimy, robimy ciałem. Łącznie z muzyką. To jest własnie perspektywa, która mnie ostatnio zainteresowała: rola ciała w muzyce. Co ono konkretnie robi? Jakie jest? Gdzie go szukać? Co nam mówi?
Gdzieś w ramach jakichś "kulturowych teorii kultury" taka perspektywa nazywa się somatopoetyką. Mnie się to słowo podoba, w innych może budzić grozę, bo przekracza magiczną ilość 4 sylab, ale myślę, że zagości w moich rozmyślaniach na dłużej. W somatopoetyce chodzi co prawda bardziej o rozpatrywanie cielesności w literaturze, ale może to być dobry punkt wyjścia do myślenia o cielesności w muzyce.
Zaczynam emocjonalnie - bo ciało łączy się ze zmysłowością i emocjami - od przyToolenia. Mamy tu bodies, jest rytm, mord i owce. Czyli wszystko na miejscu.
Muzykografia: Perfect Circle "Counting Bodies Like Sheep to the Rythm of the War Drums" z albumu "eMOTIVe", 2004
Mem znany jako Johnny Depp radośnie się rozprzestrzenia. Tym razem zainfekował terminologię paleontologiczną.
Przystojny, dowcipny, utalentowany muzycznie... Ma już swoje lata, ale uroku mu nie brakuje. Tak, oto on, Kooteninchela deppi. Z Johnnem Depp(im) łączy go także posiadanie szczypiec.
Mam dużo sympatii dla lemowych enigmatycznych sepulek, które zupełnie nie istniały do chwili, gdy pewien radziecki "owadolog" i wielbiciel Lema nazwał tak odkryte na Zabajkalu skamieniałe robaki (Sepulca mirabilis, Sepulca mongolica i Sepulenia syricta, jakby ktoś lubował się w brzmieniu łacińskich nowotworów językowych). Teraz sepulki dalej nie istnieją, ale mamy uciechę, że istniały, bo tak ktoś powiedział.
A czy mam sympatię dla czterocentymetrowego stawonoga sprzed 500 tysięcy lat, którego wygrzebał z ziemi fan pana D.? No cóż, zarówno ja, jak i gatunek Kooteninchela deppi, jesteśmy nośnikami tego dorodnego tworu kulturowego, którego ostatnia kobieta rzuciła dla kobiety. Trudno nie mieć chociaż cienia współczucia...
Pan protoplasta pana Andreja Pejica ma 66 lat. Nagrał 24 płyty solowe. Ma za sobą epizod bycia kosmitą. Był też wielbicielem Orwella, ale bez wzajemności. Znany jest też z tego, że ubierał się w różne ubrania. Zdarzyło mu się być zaangażowanym Berlińczykiem Zachodnim, a zaraz potem eleganckim panem w garniturze z fryzurą księżnej Diany. Później przeżył swoje nastoletnie lata grając w zespole hardrockowym. O jej, czego to ten pan nie robił! Był zbereźny, grał z Iggym Popem, miał kilka ostatnich razów... Zdaje się, że marzył o zostaniu pisarzem muzycznych kryminałów i to nawet ze skutkiem jednej płyty*. To on nagrał "Under Pressure"!
A w wolnych chwilach gra w filmach.
Można powiedzieć, że kwietniowa pogoda była mniej zmienna niż David Bowie. W dodatku tak jak Bowie, pogoda nie nagrała ostatnio płyty.
Ha, właśnie! Ów symbol galopującego postmodernizmu (z rozzuchwaloną popkulturą w rozchełstanej disco-kiecce na grzbiecie) nagrał płytę. Ale płyta ta jest tylko szarą eminencją mojej frustracji, bo to z jej okazji przy każdej okazji wszędzie z rozrzewnieniem robi się przegląd wszystkich reinkarnacji muzycznych pana co-wie.
To nie o to chodzi, że jestem jakaś cięta na Bowiego. Przeważnie sobie nie przeszkadzamy. On cośtam z radia wyśpiewuję, nie zawraca głowy. No, poza jednym jedynym kawałkiem, który płynie w memoobiegu popkultury jakby był tam od zawsze. Oto przeżuty po tysiąckroć utwór, którego refren przyprawia mnie o wzdrygnięcie prawie tak samo jak piosenka o chodzeniu boso pewnego lokalnie znanego zespołu góralsko-bliźniaczego. Z resztą, o, złośliwości, ów zespół i ów refren mają ze sobą coś wspólnego.
"Ch-ch-ch-changes..."
Gdzie tu jest powód do irytacji? Uaaa, nie mogę tego słuchać! No po prostu nie mogę! Kojarzy mi się z najbardziej tandetną i nachalną odmianą popkultury. Z takim paskudnym, różowym świecidełkiem, które się lepi do człowieka i nie chce puścić. I to nie chodzi nawet o sam utwór, ale o jakieś jego kulturowe zużycie, o jego zdżinglowienie do cna... O jego zeshrekowanie, o jego Lindsay Lohan i akompaniowanie przy zmianie płci.
A może się czepiam, bo spadłam z rowerka i potłukłam kolano jak akurat to leciało w radiu. Nie wiem.
Moja awersja jest jednak jednoznaczna i nie do opanowania. A w nieznoszeniu pewnego popowego hitu wszech czasów nie jestem sama. Na przykład Jason Webley sobie tak poradził ze swoim koszmarkiem:
No i całkiem zabawnie.
Mnie natomiast pociesza trochę to:
To takie post... ;P
*referuję za ciocią Wiki, więc co złego to nie ja.
Czy można przedłużyć licealny okres naiwnej świeżości, która każe nam śledzić każdy dźwięk, każdy kontekst, każdą hipotetyczną myśl poczochranego wokalisty, uczyć się na pamięć tekstów a nawet porywać się na instrumenty muzyczne w celu mozolnego, osobistego rekonstruowania melodii...?
Po przeprowadzeniu wiekopomnej klasyfikacji na konstruktywne i destruktywne oddziaływanie narkotyków okazało się, że rozstrzygam problemy archaiczne. Narkotyki są już passe. Obecne pokolenie ma raczej mentalność fitnessowo-zdrowożywieniową niż hard-rockową. Modę na zardzewiałe ćwieki w uszach zastąpiła moda bio-eko-green-active, a najgorszym uzależnieniem stało się picie kawy.
Jak wynika z najnowszych badań amerykańskich naukowców, fonofilia ma znacząco pozytywny wpływ na zdolności poznawcze, inteligencję i w ogóle daje +25% do fajności.
Kiedyśtam pisałam o narkotycznej muzyce robiąc naiwną analizę kawałka o
amerykańskim koniu. Bredziłam też o tym, że muzyka jest narkotykiem, ale
przecież to nie wyczerpuje tematu. Dziś zastanawiam się jaki jest związek narkotyków i tworzenia...
Jak wiadomo, uczę się chodzić ze słuchawkami na uszach. Przy okazji niedzielnych spacerków, przyszedł mi w związku z tym na myśl pewien myk, może dosyć zagmatwany, ale postaram się wyjaśnić.
i myślę: co za genialny motyw! Już planuję uczyć się tańczyć jak Vanilla Ice, już wyciągam z szafy spodnie od pidżamy i bazgram różowym flamastrem po ścianie...
Gdy nagle spływa na mnie objawienie.