niedziela, 27 kwietnia 2014

Kings of New Generation Slaves

Tydzień temu wyszłam od nielubienia, by połamać sobie głowę i zakończyć nielubieniem. Nie zniechęciło to następnego polecacza do zadania mi płyty: 6/52 "Youth & Young Manhood" Kings of Leon z 2003 r. 

Moja idea tygodnia słuchania opiera się na tym, że wrażenia zmieniają się w czasie. Najpierw przełamuje się barierę obcości, bo nic co obce nie jest lubiane. Z każdym odsłuchaniem pierwsze niejasne odczucia się krystalizują, a czasami zupełnie przekształcają: odrzucenie w zainteresowanie, nieufność w zachwyt, a zachwyt w znudzenie. Nie poradziłam sobie z tym ostatnio, Rojek rozsadził mi system, za dużo sprzecznych uczuć wobec niego miałam. Za to w tym tygodniu odczuć miałam za mało.


Już za pierwszym razem wyłowiłam 3 kawałki: "Red Morning Light", "Wasted Time" i "Trani". Takie fajne, do niezobowiązującego pokicania, kiedy się je usłyszy w radio. I tyle. Nic więcej. Pierwsze wrażenia, przewrotne skojarzenia wyblakły tak bardzo, że nie jestem w stanie ich przywołać. Pomyślałam, że Kings of Leon musiało się wydarzyć, bo takie były warunki. To jest naturalna konsekwencja rock'n'rolla, bleusa, jazzu, rocka, amerykańskości i młodzieżowości nowego tysiąclecia. Biorąc pod uwagę ich popularność, pewnie ta muzyka oddaje jakąś współczesną umysłowość, ale dla mnie jest przeźroczysta. Nic nowego mi nie mówi.

Piszę to z lekkim niepokojem, bo znudziłam się, a nie jest to muzyka do nudzenia słuchacza. A weźmy takie Riverside, co grało dzisiaj w Trójce setny koncert promujący ich ostanią płytę: "Shrine of New Generation Slaves".

Riverside dopiero zamula. Brzdękanie przez większość kawałka, nie ma tam jedynej właściwej struktury: zwrotka, refren, zwrotka, refren, solówka, refren. Konstrukcje mają jakieś misterne, tu szybciej, tu jakimiś gitarochami zajeżdżają, a zaraz jakimś organem Hammonda... To tak jakby nie było w filmie akcji, żadnej kobiety do uratowania, żadnego strzelania i wybuchów tylko pejzaże same. Kto by to oglądał?

Takie kiedyś miałam wrażenie. Rzeczywiście, Riverside ma się do popularnej muzyki tak jak "Obietnica zemsty" do "Snów" Akiry Kurosawy. Tego drugiego nie puszczą w święta w TVNie, bo nie każdemu się chce rozumieć, ale do mnie przemówiło. Tak jak Riverside. Bo przekroczyłam granicę osłuchania barbarzyńcy żyjącego amerykańskim, komerycjnym rockiem, moje pierwsze odczucie odrzucenia przepoczwarzyło się i jeśli napiszę słowo złego w odniesieniu do Riverside to ... to z sympatii. Jak Nosowska, która upokarza go, żeby go bardziej kochać.

Niestety, Kings of Leon nie zaskoczyło mi, ale wrażenia zmieniają się w czasie. Może jeszcze kiedyś do mnie ta youth-manhood muzyka przemówi? Albo Riverside przestanie przemawiać...?



Muzykografia:
album "Youth & Young Manhood" Kings of Leon, 2003 r.
album "Shrine of New Generation Slaves" Riverside, 2013 r.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Alergiczne uRojenia

Park to dobre miejsce na spotkanie. Po deszczu, o zmierzchu, jest szaro i rysunkowo. Jak w komiksie z gatunku noir. Pelikany już odleciały, a ja siedzę na ławce i czekam. Widzę, jak skrada się do mnie mężczyzna w długim, szarym płaszczu. Zbliża się, a spomiędzy postawionych kołnierzy wydobywa się delikatny, konspiracyjny szept: „przypominasz mi... przypominasz mi...”. Na puentę czekam cierpliwie przez 2 min. i 44 s. Wreszcie kończy: „...ćmę” i oddala się.

Tak wyobrażam sobie dreszczowcowy utwór „Kokon” z 5. z 52 płyt: „Składam się z samych powtórzeń” Artura Rojka. Sama do końca w to nie wierzę, ale byłam uczciwa i przez tydzień, jedząc, pijąc, prasując i idąc do warzywniaka po ogórka małosolnego, słuchałam muzyki, na którą reaguję jak diabeł na święconą wodę. Zacznę więc od krótkiego wyjaśnienia...

Dlaczego nie lubię Artura Rojka?
Jego delikatny, cieniutki wokal jest kwintesencją tego, co doprowadza mnie do szału w śpiewie. Maniera naiwności i szeleszczenie polskimi głoskami jakby to były sreberka po cukiereczkach budzą we mnie berserkera-satanistę, który domaga się chłopięcej krwi i tylko chrypienie, ryki i tłuczenie ciężkimi gitarami po głowie go może uspokoić.

Na nazwę rojkowego zespołu od zawsze reagowałam alergicznie. Od jego twórczości odrzucały mnie dwie rzeczy: ideologiczność i polecacze. Złośliwcy mogą mi wytykać przewrotność a nawet obłudę, bo co, sama szukam ideologii w muzyce i sama mówię o sobie „psychofanka”, więc dlaczego mi to przeszkadza?

Powody mojej niechęci są czysto egoistyczne. Ideologiczności nie trawię, gdy nie jest to moja ideologia. (Dotyczy to również ideologii, która była moja, ale już nie jest, czego przykładem jest Sweet Noise.) U Rojka ideologia smakuje mi manipulacją poczuciem wspólnotowości. Jego przekaz za czasów Myslovitz ujęłabym tak: „jestem taki wrażliwy, samotny i wyjątkowy i to jest coś TRÓ (i tu przewrażliwione, wyalienowane duszyczki czują, że one by chciały też być wyjątkowe i TRÓ), a ty nie musisz się starać, bo jesteś przecież jak ja”. Podane tym rojkowym głosikiem od razu aktywizuje mi system odpornościowy bardziej niż kocia sierść, roztocza i pszenica razem wzięte. W życiu nie sięgnęłabym więc po jego solową płytę!

Dlaczego wysłuchałam?
O ironio, ze względu na polecacza. Myślałam, że to przewrotne, acz naturalne dla ludzkiego organizmu obrzydzenie spowodowane poleceniem można zreutralizować tylko osiągając nirwanę... ale, jak się okazuje, wystarczy pojechać po ambicji (jesteś taka inteligentna i otwarta, itd., że co to dla ciebie jakiśtam Rojek!) i wszystko jest możliwe. Dlatego mój tydzień uRojeń i wszystkie poniższe przemyślenia, refleksje, opinie są dedykowane Tobie, polecaczu.

Do płyty przystąp, czyli historia zmagań z Rojkiem

Teksty
Wokal Rojka drażnił mnie od początku. Ratunkiem byłoby, gdybym potraktowała go jako instrument, co na ogół jest możliwe... ale nie tym razem. Po prostu nie mogłam nie słuchać tekstu. Rojek śpiewa bowiem po polsku, a dla kogoś, kto od miesiąca wlewa w siebie amerykański, brzmiało to wręcz egzotycznie. Nie wiem zresztą, czy należy nie słuchać tekstu w przypadku takiej muzyki. Niby wieloznaczne, tajemnicze i wymagające Poważnej Zadumy, mozaiki przewrotnych "błyskotliwostek" wyrwanych ze strumienia świadomości i okrytych aurą poezji... Ale czy to jest poezja? Czy udziwnianie rzeczy banalnych? A może raczej popowa proza śpiewana z gatunku realizmu magicznego?

Beksa
Słucham czasami radia. Zazwyczaj jest to Trójka. Nie jest to miejsce, które zapewnia spokój berserkerowi-sataniście, jest się narażonym na różne inne dźwięki, więc wcześniej już poznałam singiel „Beksa” z tym przenikliwym, długim wypikaniem wulgaryzmu brzmiącego w ustach Rojka niestosownie jak w ustach herubinka.
Zdążyłam też intelektualnie przetrawić ten utwór stosując niezbyt wyszukany klucz poetycki, czego wynikiem jest interpretacja: „Beksa” jest o transwestycie. A właściwie o peerelowskim pedale z „Lubiewa”.

Beksą po huligańsku przezywa się chłopca o rozchwianej, dziewczęcej wrażliwości, który nie pasuje do grupy swoich rówieśników, bo nie gra z nimi w piłkę i w ogóle jest jakiś inny. Cień wokół powiek to jak cień do powiek, brokat nakładany na twarz i (trochę po freudowsku) zawiedzione nadzieje matki to o jego kobiecej stronie. Fragment „mógłbyś zapamiętać mnie innego” wskazuje na przemianę, a „nie rozmawiam z nikim, z nikim się nie dzielę” to reakcja na odrzucenie: odizolowanie się od społeczeństwa.
Wokal Rojka jest tu wprost idealny: śpiewa mężczyzna, ale tak delikatnie jak po kobiecemu. Dziecięce chóry to jak pokłady traumy z dzieciństwa, która leży u podłoża ukobiecenia się. Warstwa muzyczna przywodzi mi na myśl sen podstarzałego ciecia o tym, że w świetle księżyca spaceruje po dachu magazynu w sukni z krynoliną.
Nie wiem, czy taka interpretacja ratuje tu cokolwiek. Mi trochę ulżyła w bólu, bo nadała temu jakiś sens, ale to wszystko dzięki Witkowskiemu.
Niestety istnieje do tego teledysk...



Reszta
...czyli jeszcze o tekstach. Interpretacja "Beksy" ułaskawia tylko "Beksę" i to tylko, gdy uda się, że teledysk jednak nie istnieje. Reszta narzuca się, wyłazi, drąży umysł i wnerwia. No nie da się tego słuchać do obierania ziemniaków albo nucić wycierając podłogę, bo człowiek się zaczyna zastanawiać, o co chodzi? Mimo że twórczość Rojka jest dla mnie tak ciężkostrawna, byłam rzetelnie uparta i słuchając płyty przez tydzień w kółko, po swojemu porozszyfrowywałam kawałek po kawałku i żadnej poezji więcej tam nie znalazłam niż:
„Lato 76” - kiedyś mogłem zginąć,
„Krótkie momenty skupienia” - jestem sparaliżowany,
„Kot i Pelikan” - mam rozkminy egzystencjalne, a Franek uczy się jeździć na rowerze (BTW: przy słowach "mimochodem czuję" natrętnie powracająca myśl, gdzie w ciele człowieka jest „mimochód”?), itd.
Te teksty męczyły mnie, bo pan coś do mnie mówił w moim ojczystym języku, a zrozumienie tego przynosiło mniej satysfakcji niż spodziewałabym się po wysiłku, jaki musiałam w nie włożyć. Z nudów doznawałam różnych wglądów i wizji, różne obrazy i postmodernistycznie ironiczne historie mnie nękały przez cały tydzień. Jak ta o Rojku w parku.

Muzyka
Przy niektórych kawałkach notowałam sobie, że ładne, gdyby nie słuchać tekstu. Na przykład "Kokon" i, o zgrozo, "Czas który pozostał" (o desperackim pragnieniu bliskości, uch, och i chlip, „nawet jeśli to nie to"). Kompozycje na „Składam się z samych powtórzeń” (o co mu chodzi z tym tytułem? kolejna pułapka na myśli!) kojarzą mi się z nowoczesnymi, przeszklonymi wnętrzami, industrialno-stylowymi, których betonowa szarość przełamywana jest kolorowym, obłym plastikiem i poduszkami w poszewkach z Ikei. Siedzi się w tych poduszkach, poprawia się na nosie okulary w grubych oprawkach i popija yerbatę albo inne czamba-łamba. Jest tam tak przytulnie i refleksyjnie... Że aż źle, źle, wszystko źle, kompletna futurologia jak dla kogoś siedzącego w ciemnym, zadymionym klubie z Motörheadem łomoczącym z dyndającego nad głową, zakurzonego głośnika. Ładnie może być, ale nie w tej knajpie, w której jestem ja.

Podsumowując
Od tego wszystkiego się tak rozwlekle rozpoetyzowałam... Przyswoiłam ten alergen, doznałam halucynacji, przepoczwarzyłam się wewnętrznie, ale chcę już wrócić do siebie. Płyta Rojka jest wyrazem takiej umysłowości, która od początku mnie odrzuca, w którą weszłam jak w krainę błogiej melancholii, ale której nie mam już motywacji zgłębiać. Tworzy klimat, w którym ciąży mi moja zbroja z ramoneski, jest mi smutno i zaczynam wierzyć, że czegoś mi brakuje, ale nie muszę się starać, bo nie jestem w tym sama albo coś takiego.

Jednak cieszę się, że posłuchałam. Myślę, że dzięki temu zyskałam jakiś kolejny stopień wtajemniczenia na drodze do nirwany. Dziękuję polecaczowi :) i mam nadzieję, że wszelkie uszczypliwości czy niesprawiedliwości, jakie znalazły się powyżej, odkupiłam cierpliwością i godzinami odsłuchiwania.




Muzykografia:
Artur Rojek "Składam się z samych powtórzeń", 2014

wtorek, 15 kwietnia 2014

Od-zwyczajam muzykę fizyką

Słucham muzyki i to takie oczywiste. A przecież...

Dźwięk jest poruszającą się zmianą ciśnienia i gęstości powietrza rozchodzącą od źródła, które go wydaje. Dla uproszczenia mówimy, że dźwięk jest falą, taką jak fala rozchodząca się na wodzie, kiedy wrzuci się do niej kamień. Fala ta dochodzi do tego śmiesznego ustrojstwa z chrząstki, które z kolei nazywamy małżowiną uszną, wpada do środka przewodem słuchowym i wkręca się w cały mechanizm przetwarzający ją na impulsy elektryczne. Mamy więc: błonę bębenkową, aparat słuchowy ucha środkowego (
jamę bębenkową, trąbkę słuchową, jamę sutkową, komórki sutkowate, młoteczek, kowadełko, strzemiączko) i aparat słuchowy ucha wewnętrznego (przedsionek, ślimak z narządem Cortiego o komórkach rzęskowych i kanały półkoliste). Stąd w postaci impulsu elektrycznego dźwięk leci okablowaniem do mózgu. I w tym momencie zaczyna się impreza.
 

Bo tak właściwie cały świat jest dźwiękiem. Pełno wokół nas różnych szumów, hałasów, trzasków, nie mówiąc już o częstotliwościach, których nie odbieramy. W mózgu to wszystko, co do nas dociera jest filtrowane. Mózg wywala szumy i wyławia to, co według niego, ma najwięcej sensu.
A skąd on to wie? Powiedzmy, że mózg ma obsesję segregowania. Segreguje wszystko, a jak zbiera mu się wystarcząco duża kupka czegoś, to robi na to szufladkę, a potem wszystko podobne do niej wrzuca. Małe dziecię nie potrafi rozróżniać dźwięków. Mózg dopiero zbiera dane, które posegreguje tak, żeby odróżniać mowę ludzką od wszystkiego innego, a w mowie ludzkiej ciągi znaczące "mama", "tata" od kaszlnięcia czy innego czknięcia, potem subtelniejsze różnice np. między "t" a "d", ale w Polsce już nie "th".
To mowa. A muzyka? Tak samo: pewne natężenia dźwięków, ich długość zaczyna rozpoznawać jako grę na gitarze. A potem już z górki: Beethoveny, Szopeny, Dj Bobo i Alice in Chains.

Dlaczego o tym piszę?
Bo chodzimy po tym świecie i wszystko wydaje się być takie oczywiste. Nie ma w tym nic złego, a wręcz jest to konieczne. Jak mielibyśmy żyć, gdyby wszystko nas dziwiło, wszystko było obce i dlatego potencjalnie niebezpieczne? Pewien poziom przyzwyczajenia jest dobry, żeby bez obaw stanąć na ziemi i iść. Ale na pewnym poziomie wyzbycie się tego przytulnego poczucia zwykłości pozwala dostrzec coś więcej...

Jak to?
Wystarczy pomyśleć, że chodzimy po tym świecie, a on istnieje, bo jakimś cudem niewidzialne i niepomyślalne dla nas siły się równoważą, że przez ileśtam czasu działały tak, żeby możliwa stała się chemia, żeby możliwy stał się węgiel, żeby możliwy stał się organizm żywy, a wreszcie człowiek z tym uchem i gitarą. Czy już przeraża cię twoja małość w tym całym świecie? Mnie przeraża i zachwyca jednocześnie. I widzę, jak wspaniałe jest to, że jestem, że jest świat, i czas, i ucho i muzyka.

Słucham więc muzyki i to takie niesamowite. 

Bo fala dźwiękowa... Bo uszy... Bo mózg... A w autobusie, kiedy jest hałas, a gdy mam słuchawki na uszach... A gdyby tak nie-słyszeć? Przecież to niesamowite, że słyszę, to niesamowite, że ktoś gra. Jakiego to wymaga kunsztu, jakiej techniki, ile emocji. Jak to jest, że daje się ująć w muzyce coś, co odczuwa się tylko w sobie i przekazać to innym ludziom?

Łamię więc sobie głowę, jak się od-zwyczaić, jak wszystko od-zwyczaić, żeby dostrzec, dosłyszeć i poczuć tą mieszankę zadziwienia, strachu i zachwytu: poczuć niesamowitość. Czy to wystarczający powód, żeby studiować zachowanie fal dźwiękowych, działanie neuronów i tego, jak mózg przetwarza informacje?

Kto tego nie rozumie, widocznie nie ma odwagi by stawić czoła prawdzie, że bezpieczeństwo i oczywistość to tylko złudzenia. No i może straszne i brutalne wydaje mu się, że to, co nazywamy muzyką to tylko fale dźwiękowe. Że te fale dźwiękowe, które słyszymy to tylko jakiś promil z tego, co nam gra wszechświat. A sam że jest tylko chwilowym i przypadkowym kaprysem materii zlepionym w taką a nie inną formę, która zaraz przeminie, a resztki jej resztek pochłonie kiedyś czarna dziura.
 

Dla mnie jednak to "tylko" to jest "". Ta niecodzienna, nieuświadamiana, "sucha" prawda to nie jest sadystyczne odzieranie rzeczywistości z magii. To mój sposób na pokonanie zwyczajności i doznanie wzniosłości, jakiej nie dostarczy żadna bezpieczna oczywistość. Chcę więc słuchać, żyć, doznawać głębiej i w tym celu będę myśleć, pisać i gadać o fizyce dźwięku.

Howk.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Świeżo amerykańsko

W zeszłym tygodniu trochę podsłuchiwałam...  Tak mnie do nich ciągnęło...  W tym tygodniu wreszcie mogłam się pozachwycać całością. Ameryka, czy nie, są świetni! Przedstawiam 4/52 płyt: "La Gargola" Chevelle!

Znam ich od niedawna, bo od "Hats off to the Bull" z grudnia 2011 r. Singiel o tym samym tytule usłyszałam u Manna i pomyślałam: "uo, w koło domu bedzie". Od tamtej pory jest, i jest, i jest... Muzycy zaraz po ukończeniu trasy koncertowej z bykiem, weszli sobie do studio i wyszli z płytką, a ona wyszła na świat 1 kwietnia br. Oznacza to, że w przeciwieństwie do moich ostatnich odsłuchów, tym razem jestem na czasie. :>

Znane mi Chevelle jest zdecydowanie bardziej oryginalne niż American Head Charge. Ciężka, porządna gitarowa podstawa i melodyjny wokal, który w głebi ma tak przejmującą, epicką nutę, że aż nasuwa się to nielubiane przez muzyków z Chevelle porównanie do Toola. 

Utwory z "La Gargola" podzieliłabym na 3 typy. W większości to typ pierwszy - mroczne, wciągające, misterne w swoim ciężarze, z przenikliwym wokalem. Napięcie rozkłada się tu od chropowatej elektryczności przez lekkie przeciążenia do całkowitego wyciśnięcia powietrza z płuc. A wszystko to brudno i po ciemnku. Świetnym przykładem jest tu, oczywiście, "Hunter Eats Hunter". Czasami czuję się jakbym jechała ciężką kolejką górską po zardzewiałych szynach.

 
No i, o singlowatości, "Take Out the Gunmn", uwielbiam. Tak intrygująca, porywająca konstrukcja, która łączy to fikuśne stukanie z efektem "wciskania w fotel" uzyskanym w tak rozkosznie niedbałym stylu w refrenie...

 

No, ale do rzeczy. Drugi typ to kawałki z radiowym szlifem. Są mocne, rockowe, ale może nie aż tak mistyczne, jak w przypadku tych wyżej... Albo nie wiem, ale tak mi się skojarzyły. Na przykład "Chocking Game", a nawet "Under the Knife" i "An Island".

Trzeci typ to balladki: "The Ocean" i "Twinge", . Zazwyczaj wolne utwory najszybciej mnie nużą i odpadają w przedbiegach, ale płytę "La Gargola" przesłuchałam tyle razy, że nie nielubię ich. Żeby usłyszeć je na prawdę i móc o nich coś powiedzieć, potrzebuję jeszcze sporo czasu. Jest to możliwe, wiem to po pewnym wolnym utworze Pearl Jam, którego od pierwszego usłyszenia postanowiłam bojkotować, bo jest wolny i przez to pretensjonalny, ale po roku właście mi się zmieniło...

A jeśli o ploteczki chodzi, to Chevelle jest interesem rodzinnym. Na początku grało w nim trzech braci, potem brata-basistę zastąpił szwagier. Bo wiadomo, jak czegoś trzeba, to najlepiej udać się do szwagra. Poza tym, z tego co mi wiadomo, zespół nie gra rocka chrześcijańskiego. To okropne jak się za człowiekiem może ciągnąć coś, co zrobił w zeszłym tysiącleciu. Gdzieśtam jakaś piąta woda po kisielu na początku ich kariery była religijnie zaangażowana, a do nich się to tak absurdalnie przyczepiło, chociaż jak sami utrzymują, ich twórczość jest pozbawiona treści religijnych.

Mimo że na początku już entuzjastycznie się wygadałam, że "świetni", krótko podsumuję: bardzo mi się podoba. :)


Muzykografia:
Chevelle "La Gargola" 2014.

sobota, 12 kwietnia 2014

Muzyka w bańce

Ostatnio dostałam płytę. Taką fizyczną, która będzie mi się fizycznie pałętać i wprawiać mnie w zdumienie, bo nawet nie mam na czym jej otworzyć. Mój najnowszej generacji kalkulator nie posiada stacji dysków. W dodatku topnieją moje zasoby muzyczne na dysku. Coraz rzadziej do nich sięgam, bo są chmury, więc po co mam sobie zaśmiecać pamięć?

Płyta jako fizyczny obiekt to dla mnie zagwostka. Przywykłam już do jutubów, spotifajów i innych, które nie dość, że mają to, czego słucham i mi to udostępniają, raz na jakiś czas wciskając mi jakąś reklamę albo i nie, to jeszcze podpowiedzą, co nowego w trawie piszczy, a co starego, ale podobnego. No i właśnie... Niby tyle możliwości! Ludzie lubią to, co znają, więc nic tylko polubiać kolejne zespoły proponowane przez algoRytmy, bo to wszystko takie samo, spokrewnione, podobne, lubiane przez innych, którzy słuchają tego samego... A potem mi smutno, że od słuchania amerykańskich zespołów, przybywa mi amerykańskich zespołów do słuchania.

I myślę, że stałam się chyba ofiarą "filter bubble", bańki informacyjnej. AlgoRytmy na podstawie tego, czego słucham, łącząc się z wirtualną nieświadomością wszystkich, którzy słuchają czegokolwiek, przewidują, co może mi się spodobać i rzadko się mylą. Raz na zawsze stworzyły sobie profil mojego gustu muzycznego i zamknęły mi dostęp do innej muzyki, zamykając mnie w bańce:

  • gatunki muzyki: rock, industrial, nu metal;
  • wokalista: długowłosy, zachrypnięty głos;
  • perkusista: robi dziwne miny;
  • gitarzysta: co najmniej  sztuk 2,
  • układ utworu: zwrotka, refren, zwrotka, refren, solówka, refren...
I nihil novi sub sole. Tylko nazwy zespołów się zmieniają.


Internet paradoksalnie zamiast poszerzać możliwości wyszukiwania informacji, zaczyna je okropnie zawężać. I tak, rzeczywiście nie można mówić już o internecie w liczbie pojedynczej. Są internety: każdy ma swój, a w nim treść tylko dla siebie, taką, jaką wybrał dla niego AlgoRytm. No i jak wyjść poza tą bańkę? Maksymalnie się wylogować i przedzierać przez gąszcz najczęściej słuchanych i oglądanych treści (czyli tzw. kwas dla mas)? Założyć sobie nowe konto, czyste, jeszcze nie sprofilowane, które zanim uzna, że mnie zna, będzie mi proponowało różne rzeczy? A przecież każde kliknięcie zawęża dostępne pole poszukiwań, raz słusznie, raz nie.

A może bańka informacyjna istniała zawsze? Przecież kiedyś dostęp do informacji też był ograniczony. Troszkę inaczej, bo sprowadzało się to do wymiaru fizycznego, a nie informatycznego i pokonać można było to również fizycznie: po prostu wymieniając się płytami z kuzynem z Gdańska. Podobno na świecie zostali jeszcze jacyś ludzie. Niby to ci, którzy dostarczają danych algoRytmom, którzy wciąż działają nieprzewidywalnie, niedoskonale, którzy lubią czasem posłuchać Spice Girls, chociaż są zagorzałymi blackmetalowcami, bo mają sentyment i już.

Jutro będzie o 4 z 52 płyt, ale od przyszłego tygodnia będę sprawdzać granice mojej bańki informacyjnej i ich wytrzymałość. Badać sprężystość i podatność na różne bodźce. Kto wie, może nawet wynajdę przebijak do baniek, który pozwoli na doznanie muzyki, o jakiej się mi nie śniło...? 

niedziela, 6 kwietnia 2014

Z Mamoniem odkrywam Amerykę

Już bym się dała nabrać. Niby nowe, a znajome, a skoro znajome, to od razu się lubi, ale zaraaaz... Ile razy można odkrywać Amerykę?


W tym tygodniu, jako trzecia z 52 płyt, towarzyszyła mi wydana w 2001 r. "The War of Art" zespołu American Head Charge. Nazwa powinna mi już podpowiedzieć, że to zespół amerykański. Nie bez znaczenia było też to, że wygrzebałam go idąć tropem innych amerykańskich zespołów... hmm... Cóż, pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie choroby.

Nie jest to więc nic odkrywczego. Ciocia Wiki wyraźnie wymienia obok American Head Charge takie zespoły jak: System of a Down, Mudvayne, Slipknot, Slayer, Coal Chamber. Nie bez przyczyny spotifaje mówią o podobieństwie do Mushroomhead, Motogratera czy Dry Kill Logic. Metale w sosie własnym i nihil novi sub sole.

Nie dziwi więc, że od samego początku gładko mi wchodziło. Fajny wokal, mocny, konkretny, czasami drapieżny, czasami nawet dźwięczny, muzyka wystarczająco heavy, miejscami heavier, po prostu porządnie wykuta. Swojskie, przyjemne, takie po mojemu. I dopiero dzisiaj się zreflektowałam: tydzień upłynął mi pod patronatem Inżyniera Mamonia. Podoba mi się American Head Charge, bo to muzyka, którą znam.


Mam pozaznaczane kawałki, które szczególnie mnie cieszą, po kolei: "A Violet Reaction", "Never Get Caught" (szczególnie ze względu na drugą część utworu), "Self", singiel, a więc i teledysk "Just So You Know", dalej: "Fall", "Nothing Gets Nothing"... Ale joooj, czy ja jestem w stanie napisać o tym coś nowego, jak to po prostu industrialny rapo-nu-groove metal?

AHC nie miało też jakichś niezwykłych przygód w swojej historii. Coś sobie nagrali, spodobali się komu trzeba, nagrali "The War Of Art", potem kolejna płyta, zaczęli ćpać, wyszło jakieś DVD, po czym obwieścili na Myspace, że są RIP i tak im zostało. 3 lata temu zmartwychwstali, nagrali epkę i chcieliby coś jeszcze, więc zbierają kasę, o czym można się dowiedzieć z ich profilu, ale tym razem na fb. Tylko gitarzyści się troszkę wyróżnili, bo jeden z nich zagrał koncert nago, a drugi przedawkował.

AHC to wciąż ta sama Ameryka, którą dobrze już znam. Piszę o tym, jakby to była ich wada, ale to z babskiej przekorności. Tak naprawdę to ogromna zaleta, bo dają się lubić, tworzą muzykę, z którą jest mi dobrze. Dlatego chętnie do nich będę wracać.


Muzykografia:
American Head Charge "The War of Art", 2001. 

sobota, 5 kwietnia 2014

Idealny singiel


Dosłuchuję właśnie kolejnej z 52 płyt. Przy okazji zaczęłam się zastanawiać, czy jest jakiś sposób na idealny singiel? Nie robię jakiegoś szczególnego researchu przed odsłuchaniem płyty, ale często pierwsze wpadają mi w ucho utwory, które są singlami.


Przypomina mi to rozdział z książki "Siła nawyku" Charlesa Duhigga o utworze "Hey ya!" zespołu Outcast, przy okazji którego dowiedziałam się o istnieniu algorytmu określającego "polubialność" utworu muzycznego. A robiącego to na tyle skutecznie, że aż za bardzo: przewidział on bowiem popularność "Hey ya!", zanim ludzie byli gotowi na przyswojenie tego hiperbodźca, czyli na polubienie go. Co za paradoks.

Ja uważam "Hey ya!" za pioseneczkę przyjemną, lekką i radosną. Nie tego szukam w muzyce, dlatego wolę unikać, zarówno fonii jak i wizji. Teledysk do tego kawałka jest jak fast food. Człowiek siada przez ekranem i zaczyna się ślinić, ogłupiony kolorowym, migającym i... uch... Za to algorytm rozgryzający mój gust nie musiałby być jakiś bardzo skomplikowany.

W każdym razie zastanawiam się jak to wygląda z punktu widzenia muzyka. Muzyku, czy wiesz, że piszesz właśnie singiel? I że ten singiel będzie podobny pod względem singlowatości do innych singli, bo po prostu będzie się rzucał w ucho na tle całej płyty? 
Skoczmy 10 lat później od "Hey ya!", bo dobrym przykładem będzie ostatnia płyta Pearl Jam. "Mind your manners" - oooch, tego bym chciała słuchać. 


No a reszta płyty...? Cóż, nie powiedziałabym, że jest aż taka jak "Mind your manners"... Mniej chilli albo więcej zasmażki, nie wiem, bardziej kluchowata i dopiero posmak zostaje troszkę ostrawy... No ale co ja się tam znam, jak moja kapryśna pearljamowa psychofania będzie dopiero kończyła 2 latka... 

Wyobrażam sobie, że wiedzą tajemną, pokrewną okultyzmowi, jest wybieranie najbardziej reprezentatywnego utworu i w ogóle układanie kawałków w jakiejś kolejności na płycie (nikt chyba jeszcze nie wpadł na zrobienie płyty, która sama by odtwarzała kawałki w kolejności losowej). To wszystko zależy od tylu czynników, że żaden algorytm by tego wszystkiego nie ogarnął, chociaż sprowadza się do jednego: zaskoczy albo nie zaskoczy.

A nawet jeśli powstałby program, który nie tyle jest w stanie określić, jak bardzo się coś może spodobać, ale jeszcze stworzyć coś takiego, to singiel w jego wykonaniu, ten idealny singiel, kwintesencja singlowatości, pewnie byłby nie do słuchania. Tak jak "Hey ya!" zanim ludziom wbito do głów, że ma im się to podobać.


Muzykografia:
Outcast "Hey ya", 2003
Pearl Jam "Mind your manners", 2013

środa, 2 kwietnia 2014

Turystyka muzyczna

Przyszło mi do głowy takie sformułowanie i skojarzyło mi się od razu z jeżdżeniem do Jarocina, na Woodstock, (na Opener'a!), na koncerty do Katowic czy - uo jeżu - gdzieś do Czech, albo i Wielkiej Brytanii. Bywają i takie przypadki. 

Można to rozumieć jeszcze inaczej, jak na tej stronie, którą mi wyświetlił wujcio Gugiel, jak go zagadnęłam o to. Muzyczna turystyka tam to wyjazd do Detroit i oglądanie z zewnątrz domu Jacka White'a, na Abbey Road, żeby zrobić sobie fotę na przejści dla pieszych i do Paryża, zerknąć, czy się nie plącze duch Morrisona gdzieś po cmentarzu.

Trzecie skojarzenie to przez film "Co jest grane, Davis?" do tras koncertowych. Naturalnym etapem rozwoju zespołu muzycznego jest to, że w pewnym momencie zaczyna się grać poza swoim miejscem zamieszkania (tzn. nie tylko poza garażem ojca perkusisty, ale poza rodzimym miastem). Zaczyna się od różnych okolicznych Kozich Wólek, ale przecież skończyć się może nawet w katowickim Spodku albo nie wiem gdzie jeszcze.

Pierwszy przypadek to działalność fana, który ciągnie gwarnie "na event" gdzieśtam. Drugi - otaczanie kultem miejsca, które NIE WYDAJE Z SIEBIE MUZYKI - to działalność psychofana. Trzeci to działalność muzyka i jest dla muzyka raczej naturalna. Wszystkie trzy wiążą się z ruchem.


A jakby tak się ustatkować? Ustatkowany, spragniony pieśni człek, może podejść sobie do lokalnego klubu muzycznego i posłuchać za piątkę chłopców, którzy lubią się powydzierać w piwnicach po lekcjach albo i czegoś lepszego. Ustatkowany muzyk - uoo, to już brzmi kontrowersyjnie. Grać cały czas w tym samym mieście? W sumie, dlaczego nie?

Słucham teraz trzeciej z 52 płyt. W ramach intensyfikacji doznań, przegrzebałam też jutuba i trafiłam na filmik live kawałka, który bardzo wpadł mi w ucho. Jest to nagranie z jakiegoś ciasnego, klaustrofobicznego klubu. Nie wiem, czym ci ludzie tam oddychają, wyglądają jak sardynki w sosie pomidorowym. Tak można by sobie wyobrażać piekło: gorąco, skłębione ciała, powyciągane kończyny, grymasy na twarzy i huk. 

W każdym razie: ja też bym chciała ich tak posłuchać! To nie jest byle jaki zespół, to są chłopy wydzierający się profesjonalnie. A grają tak  stacjonarnie, lokalnie. Eeeejjj... Ale Wielka Woda jest zbyt wielka dla mnie... I są pewne granice mobilności muzyków (finansowe przede wszystkim, ale nie bądźmy takimi materialistami). 

Jak to wyszło na przykładzie Coal Chamber i Static-X okazuje się, że muzyka jest uziemiona. To znaczy: jest zależna od miejsca, atmosfery tego miejsca, zapachu powietrza, nie wiem, środowiska, umysłowości, wydarzeń. To jest podłoże na którym wyrasta, czego koronnym przykładem jest Blues Delty. Gdyby więc tak zostawić ją tam, gdzie urosła, nie próbować jej zasadzać to tu to tam...? 

To daje nam czwartą możliwość: fan podróżujący do muzyki w jej środowisku naturalnym. Nie w celu w celu skonsumowania gotowego dania w wysterylizowanych warunkach ani fetyszyzowania ławki, na której spoczęły czyjeś pośladki, ale w celu zanurzenia się w atmosferze miejsca, z którego ta muzyka wynika i które tą muzyką przesiąkło. To jednak, jak mi się wydaje, dotyczy pewnego typu muzyki. Niekomercyjnej, a przynajmniej nie tak wściekle komercyjnej, że aż wykorzenionej. 
 
Ot, taki eksperyment na początek. Pojechać w Bieszczady i posłuchać KSU i powoli, aż do wyjazdu do Southampton na lokalny koncert Tego Zespołu. To dopiero by była turystyka muzyczna.




BTW: To nie ważne, że mi się skojarzyło z książką "Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej" Deana McCannella, która wpadła mi ostatnio w oko.

Obrazek stąd (CC BY-NC 2.0)