środa, 25 września 2013

Byłam na koncercie nie do końca alive...

Wyruszyłam uzbrojona w skórę, 38/50 punkty życia i praktycznie bez many. Tak więc okoliczności były sprzyjające, ja: almost alive, oni: że niby Alive.
Zanim jednak zdołałam przekroczyć pierwsze door'y przybytku zwanego Klubem Studio, zostałam wyrwana z gorączkowego otępienia przez pana-weterana-w-klimacie, który zaczepił mnie w celu wysępienia kasy na bilet. Odporność na sępy też mi spadła, jednak many od tego mi nie przybyło, więc panu nie pomogłam, ale przynajmniej dotarło do mnie, dokąd idę: pan powiedział, że chce "wejść na Doorsów".

The Doors, och, pamiętam jak w wieku gimnazjalnym, gdy moją pasją było siedzenie przy kompie, ewentualnie w kompie (cóż, okres dojrzewania, czułam potrzebę ciągłego rozkręcania i skręcania jednostki centralnej...), podczas jednej z nocnych sesji usłyszałam dobiegającą z niewyłączonego telewizora z pokoju obok muzykę. Leciał film "The Doors" z 1991 r. Grzebanie w necie przegrało z Valem Kilmerem definitywnie, chociaż później się też przydało, żeby dowiedzieć się co o filmie myślą pozostali członkowie zespołu*.
W każdym razie nie stałam się psychofanką Morrisona, nie czytałam morrisonowej połezji, w ogóle trzymam się daleko od "An American Prayer", nie przyjęłam kawałka "Break on Through" za motto życiowe... Ten jakże przystojny mem nie przyjął mi się, ale za to muzykę lubię bardzo.

No, ale wróćmy na koncert, bo oto Doorsi mieli zostać wskrzeszeni, a ja miałam doznać tego na własne słyszałki i patrzałki. A przecież to nie byle co! Morrison is dead, lata 60. are gone i tylko marzyć sobie można o tamtych czasach, byle nie za dużo, żeby nie zdziwaczeć. A oni chcą zagrać Doorsów! I podobno robią to dobrze. Tak dobrze, że nie potrzebują supportów.

No i fakt. Jak zaczęli grać, to jak z płyty! A wokalista, och, w tej białej koszuli i obcisłych biodrówkach, wyglądał, poruszał się i śpiewał jak sam Morrison!  Jakbym ujrzała ducha (lepszego niż ten, co się koło grobu szwęda)! I już się ucieszyłam jak w Boże Narodzenie, aż kicać w tym tłumie multipokoleniowym zaczęłam, bo znam te utwory na pamięć przecież i chyba wszyscy, co tam byli, znali!
I nawet spadające życie mi nie przeszkadzało,
ani zaraza rozprzestrzeniająca się po moim ciele,
ani jakieś szczególne natężenie par psychofan+osoba towarzysząca, która z nudów przylepiała się do psychofana i zabijała czas obmacywaniem go.
Lekki niepokój zasiało brzmienie klawiszy, szczególnie przy "Riders on the storm"... Uwagi quasi-Morrisona, który chciał jakoś publiczność rozprzytulać (w sensie, żebyśmy "szołneli sobie low" nawzajem) bo "przecież na tym lata 60. polegały"... A już zupełnie podejrzliwa stałam się, gdy wyszłam po koncercie. Była godzina 22. Czar prysł.

Kapujecie to? Żeby koncert rockowy skończył się o 22?

Poczułam się, jakbym wychodziła nie z koncertu, ale z przedstawienia koncertu. Może się czepiam, przecież nie można wymagać autentyczności od czegoś, co wprost nie jest autentyczne. A na koncertach rockowych zawsze trzeba "zawiesić niewiarę", żeby nie parsknąć śmiechem na widok tych rammsteinowych ogni, wybuchów i czuryn, wobec poz gitarzystów, min wokalistów, tych światełek, dymów i teksów do publiczności...
No ale przecież nie starałam się uwierzyć w Świętego Mikołaja czy UFO, tylko w to, że ta muzyka była alive. Nie udało mi się, chociaż grali na żywo! To było coś, czego nawet prawa sceny nie uratowały przed moim niezamierzonym zwątpieniem. To było odegranie grania, reprodukcja już nie przystająca do świata. Mamy postmodernistyczny rok 2013, intelektualną dekadencję, audiowizualne zblazowanie i lepiej nigdzie się nie przebijać, bo przyjemniej jest w Matrixie... O, ja nieszczęsna, toż po Avatarze byłam w lepszym humorze.

Czuję się trochę zażenowana. Nie wiem, no nie potrafiłam w to wejść. Może to niedobór potionów regulujących wczuwę, może nie ten układ gwiazd na niebie... Może inni nie czuli takiego niedosytu, który zostawił gorycz. A może rzeczywiście coś jest z tym nie tak. Nie wiem, będę to jeszcze badać.

Ale może już nie tutaj, tylko w innym miejscu.




*za Ciocią Wiki cytuję:
 Ray Manzarek: "Film jest okropny! To wcale nie jest Jim Morrison! Film The Doors jest bardzo dobry, ale zupełnie nie przedstawia Jima, który został sportretowany jako ktoś nieustannie pijany. A tymczasem Jim Morrison był artystą, był poetą. Oczywiście, że pił, ale nie robił tego na okrągło i wcale się z tym tak ostentacyjnie nie obnosił. To był inteligentny, bardzo oczytany człowiek! A przy tym bardzo zabawny, a tymczasem w filmie The Doors nikt się ani razu nie śmieje. To bez sensu – myśmy się naprawdę świetnie bawili. Dlatego nie mogę się zgodzić z takim obrazem. Jest nieprawdziwy."

poniedziałek, 2 września 2013

Oczywiście, że słuchałam...

Jarka Śmietany. Mniej więcej od 2004 roku, kiedy pojawiło się "A Story of Polish Jazz".
Później słyszałam, co się z nim działo.
Słuchałam też muzyków grających dla niego.
Właśnie usłyszałam, że zmarł.
Co można zrobić dla uszanowania życia i dorobku takiego muzyka? Chyba tylko nie przestawać słuchać...