Moja edukacja zaczyna się od żenującego wyznania, na
które teraz czas: nigdy nie słuchałam PJ Harvey. To nie to, że nie
wiedziałam o jej istnieniu albo coś. Po prostu padła ofiarą tego samego syndromu muzycznej ignorancji, co Pearl Jam. PJ Harvey to klasyka, muzyka PJ Harvey jest kultowa. A człowiekowi nie chce się
słuchać rzeczy "kultowych". Dlaczego? Bo to nie mój kult! To już
swoje zrobiło, miało swoją generację (co prawda nie tak odległą, ale skoro ja tego nie słucham a jest kultowe, to znaczy, że ktoś tego słuchał dawno), która się z tym utożsamiała -
teraz ta generacja to wapniaki, więc jak to świadczy o tym przedmiocie
kultu? Też jest wapniacki. A teraz to co innego, MY teraz jesteśmy już
INNI.
Dlaczego mimo leciutkiej warstewki wapna osadzającej się w moim błogo ignoranckim umyśle na koncepcie o nazwie "PJ Harvey", zaczęłam
jej słuchać? Jakoś tak
wyszło, podczas surfowania po różnych playlistach, że ucho się czepnęło i
zażądało więcej. Nie dyskutuję, słucham i co...?
Co z moją innością, z oryginalnością muzyki "mojego
pokolenia"? Pomińmy fakt, że muzyka ewoluuje, a PJ jest chyba babcią tego,
czego słucham, a co ma być takie nowoczesne. To jeszcze o niczym nie
świadczy.
Co z moją wrażliwością muzyczną kiełkującą na Metallice? Okazuje się, że nie jest wcale taka nieczuła na muzykę "wapniacką".
No
i nawet da się tego słuchać. No i nawet ciary bywają, jak człowiek się
zaangażuje. I nawet liry korbowej* nie ma, tylko ludzkie instrumenty,
takie... nasze.
Czyli nie jestem jeszcze jakaś kosmicznie
industrialna, postapokaliptyczna, czy nie wiem jaka miałabym być, żeby
nie przyswajać PJ... Że dobra muzyka to dobra muzyka. Czasami warto przekroczyć mur, który się tworzy w człowiekowej głowie i sięgnąć po to, co "wapniackie". Wiem, że to nie jest odkrycie tygodnia, ale komu się na codzień chce słuchać klasyki, jeśli właśnie wyszła nowa płyta jakiegoś Arctic Monkeys, innego Puscifera czy deluxowy Franz Ferdinand?
*Nic nie mam do liry korbowej, też bywa rockowa.