niedziela, 30 marca 2014

Ja, ciufcia

W skrócie: trochę jakby Static-X, trochę jak ukryte w mroku skrzyżowanie kolorowego lizaka z dużą ciężarówą ze świnią na pace... Wokalista był ciufcią, rzuciła go żona, po czym został chodzącym komiksem w wydaniu dark.



A teraz rozwinę: dziś o drugiej z moich 52 płyt rocznie*: Caol Chamber "Coal Chamber" z 1997 roku. 

Od początku skojarzyło mi się ze Static-X. Już podejrzewałam jakieś wpływy jednego na drugie, już pojawiały się rozmyślania z cyklu "jajko czy kura?": CC założono w 1993 r., S-X w 1994 r., a obydwa te obłędy wywodzą się z Los Angeles, miasta otulonego swojskim smogiem, które na początku lat 90. zawrzało z powodu dyskryminacji rasowej, pod którym 2 lata później poważnie zatrzęsła się ziemia, i w którym na koniec dziesięciolecia gliniarze handlowali z mafią, tworząc jeden z popularniejszych motywów w serialach o gliniarzach w Los Angeles, którzy handlują z mafią.

Dalej drążyć nie będę, bo ja w tym czasie słuchałam Metalliki, a kto wie, może oni wszyscy się znali, zaplatali sobie nawzajem warkoczyki albo przynajmniej natknęli się na siebie w Tower Records - wówczas popularnej i dynamicznie rozwijającej się sieci sklepów muzycznych - i w ogóle sprawa jest jasna jak słońce.

W każdym razie znaczy to, że moje czułki słusznie wyczuły pokrewieństwo mentalności, słusznie pamięć płyty "Coal Chamber" umościła się w sąsiedztwie pamięci dyskografii Static-X. W najbliższym czasie może przybyć im sąsiadów, a wtedy może i ja zacznę być ciufcią.
Bo właśnie, Coal Chamber grają i śpiewają, że oni są "Loco" - ale nie takie jak w Ill Nino "I am loco". Chodzi podobno o loco-lokomotywę, co by trochę wyjaśniało chaotyczny teledysk o panu, co błyska ludziom czerwonym światełkiem po oczach, wprowadzającym tych ludzi i oglądacza teledysku w stan zawieszenia zwany "WTF?".


Skojarzenia z kolorowym lizakiem to trochę stąd... 




a trochę z okładki płyty:

Jak widać na załączonym teledysku, wokalista, Dez Fafara, jest zdecydowanie loco jak to na stereotypowego ADHDowca przystało. Wygląda trochę jak ześwirowany clown, ale w swoim życiu przeszedł metamorfozę. Teraz wygląda bardziej, hmmm..., jak czołg zostawiony na pastwę gimnazjalistom wyposażonym w czarne markery. Jako że jestem babą, to wiem też, że od czołgu Dez jest lżejszy co najmniej o żonę, której nie podobało się jego muzyczne zaangażowanie na początku kariery. Teraz jednak ma inną żonę i nowy zespół: DevilDriver.

A skoro już przemawia przeze mnie plotkarstwo, to TAM NA BASIE GRA KOBIETA! :-0 Moje zdziwienie zdziwiło mnie na tyle, że może napiszę coś o tym niedługo. 

Wróćmy do muzyki
Poza singlem "Loco", dobrze weszło mi "Sway", ale to tak na zasadzie mamoniady. Tekst the 
roof, the roof, the roof is on the fire 
we don't need no water let the motherfucker burn
to takie muzyczne "skrzydlate słowa" (chociaż może to trochę dziwnie brzmieć w odniesieniu do takiej treści...). Słowa pochodzą z tego kawałka, który wszyscy znamy, jeśli nie w oryginale, to po kawałku z innych kawałków (The Prodigy, The Chemical Brothers, itd.):




Rock Master Scott & The Dynamic Three to old skoolowi muzycy, pradziadkowie hip-hopu. Ich "The roof is on the fire" to klasyk, który wykorzystany przez Coal Chamber sprawił, że zaczęłam się zastanawiać nad zasadnością określania gatunków muzycznych, a co za tym idzie, subkultur. Muzyka to pewna jakość nadrzędna, niepodzielna, bo z tego samego: z dźwięków. Patrząc z punktu widzenia gatunków, to inspiracje mogą wydawać się czasami zupełnie wywrotowe.

Ale co jeszcze o "Coal Chamber"?
Cała płyta podoba mi się na tyle, że którykolwiek kawałek bym nie usłyszała na jakiejś kolażowej playliście, to bym się ucieszyła. Podoba mi się wokal, odpowiada mi ta ciężka, mroczna obłędowość, lubię też "Big Truck" - bo tak, a "Amir Of The Desert" mniej więcej od 25 sekundy ustawiłabym sobie na dzwonek w telefonie. Na pewno posłucham też późniejszych tworów Coal Chamber i Deza, nawet jeśli są mniej loco.

A na koniec...  





*licząc od Dry Kill Logic, bo ich uwielbiam, a słuchałam ich dłużej niż tydzień

Muzykografia:
Coal Chamber album "Coal Chamber" 1997
Static-X, Metallica, DevilDriver, The Prodigy, The Chemical Brothers
Ill Nino "I am loco"
Rock Master Scott & The Dynamic Three "The roof is on the fire"

sobota, 29 marca 2014

Tropem ideologii

Ostatnio włączyłam sobie Sweet Noise. 

Włączyłam, chociaż już sama nazwa tego zespołu się tak zużyła w moim odbiorze, że jak słyszę "Sweet Noise", to nagle zaczyna mi się nie chcieć. Myślę, że to taka wytarta propaganda, że oszołomiona wspólnotowość skrzywdzonych, odrzuconych i innych i że wolę sobie posłuchać chorałów gregoriańskich. To oczywiście zarzuty zbudowane na hiciorze Sweet Noise "Dzisiaj mnie kochasz, jutro nienawidzisz", od którego zaczęła się moja znajomość z ich muzyką. Jak to łatwo sobie szufladkować i później tylko sięgać po gotowe argumenty, niż się chwilę zastanowić...

Jak sięgnę pamięcią do czasów, w których płyta była bardziej "taktylna"*, a nie funkcjonowała w postaci linka do spotifaja, to kasety Sweet Noise były jednymi z najczęściej odsłuchiwanych na moim walkmanie czy innym ustrojstwie. 
"Koniec wieku" - uwielbiałam tę płytę. To jest płyta tworząca całość, nie dam rady słuchać pojedynczych kawałków z niej. No, chyba że "Civilized", bo to mnie uspokaja, więc czasami słucham wyrwane z kontekstu.
"Czas ludzi cienia" z 2002 roku, znałam na pamięć, zakochana od pierwszego wejrzenia w teledysku do "Dzisiaj mnie kochasz...". Och, no i Anna Maria Jopek...


No nie mówiąc już o "Bruku"...

Jaką to miało moc! Teksty Glacy proste, brutalne i szczere były jak uderzenie tornada prosto w duszę. I chociaż byłam mała i daleko mi było zarówno do Libii, jak do ekstremów alkoholowo-narkotykowych, to mentalnie włączałam się w ten nurt. Trochę obcy, trochę straszny, tak prawdziwy. Patrzyłam na twarze z teledysku, poorane życiem i piękne. Medytowałam nad "Obym nigdy nie umierał". 

To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, czy dzisiaj jest coś, co by równie mocno poruszało, było tak równie perswazyjne i tak autentyczne? Kiedyś na podobnym poziomie działało na mnie Illusion, Houk, wcześniej Republika, no i w ogóle zespoły drugiego obiegu... Wyobrażam sobie, że podobną siłę miał jakichś Kaliber 44 czy inne takie. 
 
A dzisiaj co...? Wszystko tak jakby podsiadło... 



*tak mi się ostatnio podoba to słowo! Chodzi oto, że można coś pomacać.

Muzykografia:
Sweet Noise szczególnie albumy "Koniec wieku" i "Czas ludzi cienia"
zespoły Illusion, Houk, Republika, Kaliber 44

wtorek, 25 marca 2014

Kto przeżyje?


Ostatnio w polskich kinach (a trochę wcześniej na torrentach) pojawił się nowy film o wampirach. Plakaty do "Only lovers left alive" (czy też "Tylko kochankowie przeżyją") zawisły na przystankach i murach i chociaż zazwyczaj nie rzucam się na każdą filmową nowość, żeby przypadkiem nie wyjść na modną, stylową intelektualistkę, to diabli mi podszepnęli, że może być spoko. Z siłami wyższymi się nie dyskutuje, więc obejrzałam, a skoro obejrzałam, to napiszę.

Trochę smucą mnie losy wampira w kulturze popularnej. Edzio zrobił mu zły PR. Zaczęłam się obawiać, że każdy następny wampir w którymś momencie zabłyśnie klatą na ekranie, a ja zacznę pluć brokatem. I chociaż tu też były wampirze klaty, i to w obydwu przypadkach raczej androgyniczne niż męskie/kobiece, to ten film przemówił wprost do mojego wewnętrznego postindustrialno-dekadencko-nihilistycznego dziecięcia.

Przez 2 godziny patrzyłam urzeczona rozwlekłymi, pustymi scenami, eklektycznymi wystrojami, prze-cennymi przedmiotami, tymi uestetycznionymi do bólu gałek ocznych kadrami... tą wampirzą miłością idealną, zawieszoną w pustce, zwątpieniu i depresji... i tą MUZYKĄ! ooooch, to wszystko była taakie dobre, że mogłoby trwać drugie tyle, a ja bym się nie znudziła...
Nie powiedziałabym, że przekaz filmu powala swoją głębią. Sens jest rozsmarowany cieniutką warstwą po soczyście hiperwizualnym mięchu, za które wybaczam wszystko: te kulturowe śmiesznostki, że Hamlet, że zombie, że cośtam... Bo te wampiry tak pięknie ze sobą spały...!


A muzyka. No właśnie. Ta muzyka, niech ją wampir kopnie... To muzyka do słuchania powolnymi, wysmakowanymi wieczorami, mroczno-niepokojąca, odurzająca... Słucham jej nocami, w ciemnościach, a jak zacznę do niej palić kadzidła, przyjmować wyłącznie płyny z fikuśnego kieliszka i ubierać się w połyskujące peniuary wykończone koronką, to... beware, bo przy mnie nawet kochankowie nie przeżyją. ]:->
Podsumowując: bardzo perwersyjnie mi się podobało. Visual Pleasure and nothing else matters.

Wideografia:
"Only lovers left alive" 2013 (tu na filmwebie)
Muzykografia:
 Jozef Van Wissem "Only Lovers Left Alive (Original Motion Picture Soundtrack)", 2014

niedziela, 23 marca 2014

52 płyty rocznie!

Hey little sister, it's a nice day to start again śpiewał Billy Idol*. So, let's start again. 



Postanowiłam nie czekać z moim pomysłem do 1 stycznia i zacząć nowy rok od dzisiaj. Gdzieśtam po Sieci plącze się akcja 52 książek rocznie, jest jej filmowy odpowiednik** (którego do końca nie czaję: wychodzi tylko 1 film tygodniowo...!). Ja pomyślałam o muzyce. Tydzień to wystarczająco dużo czasu, żeby poznać dobrze jakąś płytę, parę razy można ją w tym czasie przesłuchać.

Ja chcę lubić muzykę, chcę czerpać przyjemność ze słuchania. A wiadomo, mądrość Inżyniera Mamonia głosi, że ludziom podoba się to, co już znają. Tydzień - to wystarczająco dużo czasu, żeby dać muzyce szansę, żeby ją poznać i albo polubić, albo się znudzić.

Dzisiaj kończy się tydzień, więc dosłuchuję jeszcze "The Darker Side of Nonsense" Dry Kill Logic z 2001 roku. Cudo, cudo, uwielbiam. Wdarli się w moje serduszko kawałkiem "Rot", bo nie tylko są odpowiednio agresywni, ale, o Mamoniu, nawiązali do czegoś, co mieści się w zbiorowej muzycznej nieświadomości. Kiedy pierwszy raz usłyszałam "Rot", doznałam takiej perwersyjnej przyjemności, jakbym mieliła lalki Barbie maszynką do mięsa, szczątki zalewała ropą naftową, podpalała i śmiała się, patrząc, jak się smażą. ]:->



Co będzie następne? Mam parę typów, zaczęłam ostatnio śmielej pływać po wirtualnych zasobach muzycznych i parę płytek mi się przyplątało do przesłuchania. Och, już się nie mogę doczekać, to będzie niezła zabawa. :D




*a przynamniej mógłby, jakby trochę pociąć utwór... :P
** jak ktoś ma konto na fb

Muzykografia:
Billy Idol "White wedding", 1982
Dry Kill Logic, album "The Darker Side of Nonsense", 2001
Spice Girls "Wannabe", 1996

czwartek, 20 marca 2014

Brzydka i wściekła

Myślę sobie, że muzyka, którą lubię, nie ma jakichś szczególnych wartości estetycznych. Szybkie porównanie, dajmy na to, Czajkowskiego i Burzum*. Pierwszego da się słuchać i nawet przyjemne to. Drugi sprawia, że uszy krwawią. Ale z jakichś powodów i pierwszy i drugi ma zwolenników. Dlaczego? No widocznie i jedno i drugie zaspokaja jakąś potrzebę pewnej grupy ludzi.

No ale jaką potrzebę zaspokaja na przykład to:



Pan śpiewa, że wpycha sobie palce do oczu. Hmmm... No dobrze, mówi się o estetyce brzydoty, o grotesce, że ludzie ogólnie rzecz biorąc nie lubią tylko tego, co ładne, puszyste, różowe i jest to króliczek, ale znajdują też upodobanie w makabrze, brzydocie, grozie. 
Powiedzmy więc, że ta muzyka ma wartość estetyczną: jest brzydka. Ale jest jeszcze coś poza tym, co mnie tak do niej ciągnie...
 
Wartość emocjonalna
No z jakichś powodów ten pan sobie pcha palce do oczu. No źle mu, ma jakieś rozterki emocjonalne czy, och, egzystencjalne i wyraża to z bezkompromisową wściekłością. I w dodatku, jak na załączonym obrazku widać, ma ze sobą cały tłum. Tłum ludzi, którzy też się tak czują. 

Co za paradoks, gdy utwór jest o samotności, a staje się hymnem tysięcy osób na całym świecie. Setki przychodzą na koncerty i śpiewają razem: jestem taki samotny! Bo przez uczestniczenie w tej muzyce, uwalniają się, przeżywają katharsis.

Muzyka może być różna. Może być intelektualna, techniczna, inspirująca, a może być takim emocjonalnym strzałem, który człowieka powala. 
Trudno jest na ten temat pisać coś uniwersalnego, bo to wszystko opiera się tylko na moim czuciu. Muzyka wynika z jakiejś emocji i jako coś wytworzonego znów wchodzi w te emocjonalne ludzkie zawirowania, a dla każdego ona później może być czymś innym. 
Ktoś może nie lubić Duality, bo chomik go ugryzł przy tym utworze. Kto inny może spędził upojne chwile z innym człowiekiem, słuchając tej muzyki. O ile pierwsze ma jeszcze coś wspólnego z tym "pain", to drugie nie, ale właściwie moja emocja związana z muzyką nie musi mieć niczego wspólnego z zamysłem artystycznym, intencją twórcy, znaczeniem tekstu.

Muzyka więc wynika z pewnej potrzeby, zaspokaja pewną potrzebę, ale także wywołuje potrzebę.
Weźmy to Duality. Powiedzmy, że jak dla mnie Duality najbardziej odpowiada uczuciom frustracji, bólu, izolacji (co nie trudno sobie wyobrazić). Jak usłyszę ten utwór kicając po łące w pełnym słońcu, trzepocząc zwiewną sukienką w kwiatki (co już trudniej sobie wyobrazić), to coś jest nie tak. Wtedy albo zwieję, żeby nie słuchać, albo dostanę deprechy.

Więc: kogoś coś bolało, zrobił muzykę, muzyka poszła w świat, ja sobie ją zinterpretowałam po części sugerując się nią samą, a po części moją biografią. W wyniku tego na mojej playliście jest cała paleta emocji, od neutralnych do skrajnych, od radosnych do "do dupy". Zazwyczaj słucham tego, co akurat współgra z moim wewnętrznym stanem. Jak mam płakać (bo baba jestem, a baby czasem płaczą), to mam utwory do płakania. Słucham ich w kółko i sobie płaczę. Wcale nie muszą być to utwory o płakaniu, może być to "Rajd Valkirii" albo "Oye como va", bo wpłynąć na to może "czynnik biograficzny".

Czasami wykorzystuję to, że muzyka wywołuje emocje i żeby nie płakać, nie włączam po raz kolejny "replay", tylko powoli przechodzę przez mniej-płaczliwe do takich w miarę stabilnych aż do muzyki do kicania po łące.
 
I niby nie ma znaczenia tu gatunek muzyczny, ale mi jakoś wyjątkowo pasuje brzydka i wściekła muzyka samotności, której słuchają tłumy.


*no dobra, nie słucham Burzuma. Tylko czasami się coś zaplącze...