Myślę sobie, że muzyka,
którą lubię, nie ma jakichś szczególnych wartości
estetycznych. Szybkie porównanie, dajmy na to, Czajkowskiego i Burzum*.
Pierwszego da się słuchać i nawet przyjemne to. Drugi sprawia, że uszy
krwawią. Ale z jakichś powodów i pierwszy i drugi ma zwolenników.
Dlaczego? No widocznie i jedno i drugie zaspokaja jakąś potrzebę pewnej
grupy ludzi.
No ale jaką potrzebę zaspokaja na przykład to:
Pan
śpiewa, że wpycha sobie palce do oczu. Hmmm... No dobrze, mówi się o
estetyce brzydoty, o grotesce, że ludzie ogólnie rzecz biorąc nie lubią
tylko tego, co ładne, puszyste, różowe i jest to króliczek, ale znajdują
też upodobanie w makabrze, brzydocie, grozie.
Powiedzmy więc, że ta muzyka ma wartość estetyczną: jest brzydka. Ale jest jeszcze coś poza tym, co mnie tak do niej ciągnie...
Wartość emocjonalna
No
z jakichś powodów ten pan sobie pcha palce do oczu. No źle mu, ma
jakieś rozterki emocjonalne czy, och, egzystencjalne i wyraża to z
bezkompromisową wściekłością. I w dodatku, jak na załączonym obrazku
widać, ma ze sobą cały tłum. Tłum ludzi, którzy też się tak czują.
Co za paradoks, gdy utwór jest o samotności, a staje
się hymnem tysięcy osób na całym świecie. Setki przychodzą na koncerty i
śpiewają razem: jestem taki samotny! Bo przez uczestniczenie w tej
muzyce, uwalniają się, przeżywają katharsis.
Muzyka może być różna. Może być intelektualna,
techniczna, inspirująca, a może być takim emocjonalnym strzałem, który
człowieka powala.
Trudno jest na ten temat pisać coś
uniwersalnego, bo to wszystko opiera się tylko na moim czuciu. Muzyka
wynika z jakiejś emocji i jako coś wytworzonego znów wchodzi w te
emocjonalne ludzkie zawirowania, a dla każdego ona później może być
czymś innym.
Ktoś może nie lubić Duality, bo chomik go ugryzł przy tym utworze. Kto inny może spędził upojne chwile z innym człowiekiem, słuchając tej muzyki. O ile pierwsze ma jeszcze coś wspólnego z tym "pain", to drugie nie, ale właściwie moja emocja związana z muzyką nie musi
mieć niczego wspólnego z zamysłem artystycznym, intencją twórcy,
znaczeniem tekstu.
Muzyka więc wynika z pewnej potrzeby, zaspokaja pewną potrzebę, ale także wywołuje potrzebę.
Weźmy
to Duality. Powiedzmy, że jak dla mnie Duality najbardziej odpowiada
uczuciom frustracji, bólu, izolacji (co nie trudno sobie wyobrazić). Jak
usłyszę ten utwór kicając po łące w pełnym słońcu, trzepocząc zwiewną
sukienką w kwiatki (co już trudniej sobie wyobrazić), to coś jest nie
tak. Wtedy albo zwieję, żeby nie słuchać, albo dostanę deprechy.
Więc: kogoś coś bolało, zrobił muzykę, muzyka poszła w świat, ja sobie ją zinterpretowałam po części sugerując się nią samą, a po części moją biografią. W wyniku tego na mojej playliście jest cała paleta emocji, od neutralnych do skrajnych, od radosnych do "do dupy".
Zazwyczaj słucham tego, co akurat współgra z moim wewnętrznym stanem.
Jak mam płakać (bo baba jestem, a baby czasem płaczą), to mam utwory do płakania. Słucham ich w kółko i sobie
płaczę. Wcale nie muszą być to utwory o płakaniu, może być to "Rajd Valkirii" albo "Oye como va", bo wpłynąć na to może "czynnik biograficzny".
Czasami wykorzystuję to, że muzyka wywołuje emocje i żeby nie
płakać, nie włączam po raz kolejny "replay", tylko powoli przechodzę
przez mniej-płaczliwe do takich w miarę stabilnych aż do muzyki do
kicania po łące.
I niby nie ma znaczenia tu gatunek muzyczny, ale mi jakoś wyjątkowo pasuje brzydka i wściekła muzyka samotności, której słuchają tłumy.
*no dobra, nie słucham Burzuma. Tylko czasami się coś zaplącze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz