Przyszło mi do głowy takie sformułowanie i skojarzyło mi się od
razu z jeżdżeniem do Jarocina, na Woodstock, (na Opener'a!), na koncerty do Katowic czy -
uo jeżu - gdzieś do Czech, albo i Wielkiej Brytanii. Bywają i takie
przypadki.
Można to rozumieć jeszcze inaczej, jak na tej stronie, którą mi wyświetlił wujcio Gugiel, jak go zagadnęłam o to. Muzyczna turystyka tam to wyjazd do Detroit i oglądanie z zewnątrz domu Jacka White'a, na Abbey Road, żeby zrobić sobie fotę na przejści dla pieszych i do Paryża, zerknąć, czy się nie plącze duch Morrisona gdzieś po cmentarzu.
Trzecie
skojarzenie to przez film "Co jest grane, Davis?" do tras koncertowych.
Naturalnym etapem rozwoju zespołu muzycznego jest to, że w pewnym
momencie zaczyna się grać poza swoim miejscem zamieszkania (tzn. nie
tylko poza garażem ojca perkusisty, ale poza rodzimym miastem). Zaczyna
się od różnych okolicznych Kozich Wólek, ale przecież skończyć się może
nawet w katowickim Spodku albo nie wiem gdzie jeszcze.
Pierwszy przypadek to działalność fana, który
ciągnie gwarnie "na event" gdzieśtam. Drugi - otaczanie kultem miejsca,
które NIE WYDAJE Z SIEBIE MUZYKI - to działalność psychofana. Trzeci to
działalność muzyka i jest dla muzyka raczej naturalna. Wszystkie trzy
wiążą się z ruchem.
A jakby tak się ustatkować? Ustatkowany, spragniony pieśni człek, może podejść sobie do lokalnego klubu muzycznego i posłuchać za piątkę chłopców, którzy lubią się powydzierać w piwnicach po lekcjach albo i czegoś lepszego. Ustatkowany muzyk - uoo, to już brzmi kontrowersyjnie. Grać cały czas w tym samym mieście? W sumie, dlaczego nie?
Słucham teraz trzeciej z 52 płyt. W ramach
intensyfikacji doznań, przegrzebałam też jutuba i trafiłam na filmik live
kawałka, który bardzo wpadł mi w ucho. Jest to nagranie z jakiegoś
ciasnego, klaustrofobicznego klubu. Nie wiem, czym ci ludzie tam
oddychają, wyglądają jak sardynki w sosie pomidorowym. Tak można by
sobie wyobrażać piekło: gorąco, skłębione ciała, powyciągane kończyny,
grymasy na twarzy i huk.
W każdym razie: ja też bym chciała ich tak
posłuchać! To nie jest byle jaki zespół, to są chłopy wydzierający się
profesjonalnie. A grają tak stacjonarnie, lokalnie. Eeeejjj... Ale
Wielka Woda jest zbyt wielka dla mnie... I są pewne granice mobilności
muzyków (finansowe przede wszystkim, ale nie bądźmy takimi
materialistami).
Jak to wyszło na przykładzie Coal Chamber i Static-X
okazuje się, że muzyka jest uziemiona. To znaczy: jest zależna od
miejsca, atmosfery tego miejsca, zapachu powietrza, nie wiem,
środowiska, umysłowości, wydarzeń. To jest podłoże na którym wyrasta, czego koronnym przykładem jest Blues Delty.
Gdyby więc tak zostawić ją tam, gdzie urosła, nie próbować jej zasadzać
to tu to tam...?
To daje nam czwartą możliwość: fan podróżujący do
muzyki w jej środowisku naturalnym. Nie w celu w celu skonsumowania
gotowego dania w wysterylizowanych warunkach ani fetyszyzowania ławki, na
której spoczęły czyjeś pośladki, ale w celu zanurzenia się w atmosferze miejsca,
z którego ta muzyka wynika i które tą muzyką przesiąkło. To jednak, jak
mi się wydaje, dotyczy pewnego typu muzyki. Niekomercyjnej, a
przynajmniej nie tak wściekle komercyjnej, że aż wykorzenionej.
Ot, taki eksperyment na początek. Pojechać w
Bieszczady i posłuchać KSU i powoli, aż do wyjazdu do Southampton na
lokalny koncert Tego Zespołu. To dopiero by była turystyka muzyczna.
BTW: To nie ważne, że mi
się skojarzyło z książką "Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej" Deana
McCannella, która wpadła mi ostatnio w oko.
Obrazek stąd (CC BY-NC 2.0)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz