wtorek, 16 lipca 2013

Byłam na koncercie...

Tsunami metalu, tworzone przez kudłatych panów na scenie, przyprawiało nieliczne, "romantyczne na czarno"* towarzystwo o dzwonienie w uszach. Sącząc sobie jedyny właściwy napój, uradowana, cieszyłam ukryte w ciemności oczęta wszelkimi przejawami aktywności pod sceną. No cóż, nie było ich wiele, a właściwie jeden, ale za to przystojny. 
Co jakiś czas widoczność ograniczały mi grupki świeżoprzybyłych. Selekcja była ostra i docierała aż do rdzenia ideologicznego: dać się lać po głowie gitarą, czy wiać stąd? Niewielu okazało się"TRU".

Siedząc tak, pomyślałam: jestem na koncercie. A dlaczego by nie pisać o koncertach...? Czasami coś mi szczególnie się rzuci w oko lub ucho i co, mam to zachować dla siebie?

Koncerty to jedna z najważniejszych aktywności dla pewnych subkultur (o ile jeszcze można mówić o subkulturach w tej postmodernipsie). No owszem, można egzaltować się przy Moonspellu w samotności i znosić narzekania matki, żony i sąsiadki. Wtedy dzwonienia w uszach dorobić się można wraz z urazem głowy, pod wpływem fali niezrozumienia dla wrażliwej, metalowej duszy. Ale na koncerty przychodzą ludzie tak samo spragnieni sponiewierania się. To szczególny rodzaj wspólnoty**. Trochę jak na Castle Party - wśród "dziwaków" to ten normalny jest dziwny. 

Problem w tym, że dużą rolę odgrywa tu też przestrzeń. Koncert (póki co) odbywa się w rzeczywistym miejscu na świecie. I trzeba przynieść na niego swojego nieporęcznego, biologicznego awatara, no nie ma rady. Czasem wlecze się go bardzo daleko, ale to w wyjątkowych okolicznościach. 
Mój bioawatar zazwyczaj tkwi w najbardziej zanieczyszczonym mieście tego uroczego kraju. Lubię KSM, a wysłuchałam, jak hałasują Tug Boat, Mindfield i Human Bazooka.

Ale nic o nich nie powiem tym razem: trzeba będzie, chłopaki, zagrać jeszcze raz. 


* coś o tym kiedyś napiszę 
** którą chyba muszę kiedyś zdemitologizować, bo przecież nie jest aż tak pięknie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz