niedziela, 25 maja 2014

Stara miłość nie rdzewieje?

Przeszliśmy wszystkie etapy zaangażowania. Przetrwałam rozstania, nowe związki, powroty, ale pozostałam (względnie) wierna. To nie zdarza się z pierwszym lepszym zespołem.

Zauroczenie od pierwszego zasłyszenia ("Halo"), okazjonalne spotkania na zatłoczonych, rozrywkowych playlistach, nieśmiałe deklaracje (przesłucham "Throttle Junkies"), głębsze poznanie (cała dyskografia i historia zespołu), coraz poważniejsze zaangażowanie (Ryan ma profil na fb!), porwania wizualnej namiętności (screanshot z teledysku "Redefine" na pulpicie)... Dotarłam nawet do garażowych epek i byłam w stanie ich słuchać. Kiedyś.

W tym tygodniu słuchałam ostatniej płyty Soil: 10/52 "Whole". Nie wiem dlaczego dopiero teraz, płyta wyszła w zeszłym roku. Przesłuchując ją po raz pierwszy, nie wiedziałam też, co ja takiego widziałam w tym zespole. Płaski, komercyjny, amerykański rock. Pioseneczki o miłości, czy czymśtam, wszystko takie samo. Po progresywnych eksperymentach konstrukcja utworów wydała mi się po prostu nudna... A przecież to dzięki nim odkryłam w sobie pokłady psychofanii! Czyżby jednak zardzewiało?

Płyta to po prostu... ryanowe Soil. Zespół zmieniał się w zależności od wokalisty, bo w tego typu muzyce wokalista jest jak etykietka. Widać to na przykładzie Drowning Pool. (Legendarne DP było ze Stagem, drugie z Ryanem, a resztę bojkotuję.) Kiedy Ryan odszedł od Soil, przestało to być TO Soil. Kiedy wrócił, powróciło, ale bez fajerwerków. Nie stworzyli kolejnego "Halo", nie stopili serca mego lodu, niestety, gładko wpasowywali się w tło dnia.

Moją uwagę szczególnie przyciągał tylko jeden kawałek: "Amalgamation" i to nie tylko ze względu na to, że lubię amalgamaty. Słuchając go, reagowałam jak pies Pawłowa: jeden za drugim padają tam nazwy kawałków, które znam tak dobrze, że aż się we mnie coś podrywa. Przez to nie mogę go spokojnie posłuchać, za dużo tego dobrego, przełączam.

Reszta raczej mnie nie porwała, jednak po tygodniu słuchania domyślam się, co takiego widziałam i słyszałam w Soil i, co ważniejsze, po co mi to było.

Po pierwsze: lubię takie wokale, jak ma McCombs. To właśnie jest zdarte, pocharatane i głębokie przeciwieństwo rojkowatości. Po drugie: konstrukcja utworu jest rdzenną konstrukcją mojej kompetencji muzycznej. W swojej konwencjonalności, utrwaleniu i prostocie jest jak pieść ludowa. Daje podstawę, na której można później żerować, nawiązywać, przekręcać, buntować się i grać gitarę elektryczną na wiolonczeli jak w różnych progach i postach.

Do tego, po co mi była taka muzyka, doszłam czytając wpis o psychofanii. Wówczas myślałam hermeneutykami, ambiwalencjami i symulakrami, było to dla mnie na porządku dziennym. Nic dziwnego, że gdzieś ludź musiał odreagować. A Soil jest jak Ryan: lubi wypić, zapalić i jeść bekon w każdej możliwej postaci, nawet w czekoladzie. Nie ma kosmicznych rozkmin, tylko takie zwyczajne: kocha, wkurza się, tęskni. Powiedzieć by można: równowaga/homeostaza w mojej głowie została dzięki temu zachowana.

"Whole" dorzucę sobie do playlisty Soil-DP i jak mnie najdzie ochota na sentymenty, to posłucham. Niepokoi mnie tylko ten mój wniosek. Czy skoro teraz wchodzi mi Rishloo i nie ziewam na myśl o Riverside, to znaczy, że zgłupiałam...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz