poniedziałek, 19 maja 2014

Żadnych progresów

Deszcz, niskie ciśnienie, ja grzęznąca w dniach... Podobno obudzenie lunatyka przynosi pecha. Tym bardziej do gustu przypadł mi pomysł, żeby ostatecznie się pozamulać. Przez tydzień słuchałam więc rocka progresywnego.

Okoliczności pogodowe, życiowe, czy cholera wie jakie jeszcze, sprawiły, że utraciłam na jakiś czas gust. Serio. Długo nie mogłam się zdecydować na jedną, konkretną płytę i to nie dlatego, że tak mi się wszystko podobało, ale dlatego, że ani mi się podobało, ani się nie podobało.

Miesiąc temu, rozentuzjazmowana odkrywaniem nowej muzyki, wygrzebałam płytę "Feathergun" Rishloo z 2009 r. Chciałam jej poświecić tydzień mojego życia, głównie dlatego, że ma fajną okładkę, ale zanim nastała jej kolej, zaczęłam jej podsłuchiwać. No i tak się stało, że po kryjomu od miesiąca do niej wracam. "Feathergun" przestała spełniać kryterium płyty, której nie znam. Wdarła się niepostrzeżenie do kategorii "moja muzyka", więc nie będę o niej pisać. (Poza tym zespół pochodzi z Seattle.)

Założyłam, że posłucham czegoś nieoczywistego, mało medialnego. Najlepiej z jakiegoś Kuwejtu, Azerbejdżanu albo innej Rumunii, żeby nie było, że znów United States. Na niewiele się to zakładanie zdało: znane zespoły progresywne niekonieczne są amerykańskie, a z dostępnością "lokalnych" specjałów różnie bywa... Zaczełam przeszukiwać muzykę trochę w ciemno. Przesłuchałam fragmenty kilku(nastu) płyt różnych zespołów określanych jako mniej lub bardziej progresywne, z domieszkami różnych dziwactw takich jak doom, death metal, neoclassic, metalcore, gothic itd. Spodziewałam się, że w pewnym momencie usłyszę, że to jest właśnie TO, co mi się zdarza w przypadku amerykańskich rocków, ale... hmm... no nie. Nie tym razem.

To był kompletny impas. Czułam się jakbym miała wybrać wędkę w samoobsługowym sklepie dla wędkarzy. A o wędkach wiem tyle, że to służący do łowienia ryb kawałek kija z żyłką i haczykiem. Po prostu nie chwytam tych subtelności, które przecież są, różnicują, tworzą jakość... Niby chciałam czegoś innego, ale, podobnie jak w przypadku Dir En Grey, co z tego, jak nie jestem w stanie określić jakości, bo wszystko jest tam takie samo: obce.
W końcu stanęło na "Communication Lost" Wolverine. Okładka jest taka uo, ale w głosie wokalisty zamajaczyła mi głeboka nuta, jak u Nicka Cave'a; coś mi przywiodło na myśl moją ulubioną płytę Paradise Lost... Niestety, po paru odsłuchaniach stwierdziłam, że musiałam mieć halucynacje. Ani Cave'a, ani mrocznego mistycyzmu, ani czegokolwiek, co bym zapamiętała. Wolverine spłynęło po mnie jak po kaczce. Po pierwszych paru dźwiękach zapadałam w letarg i budziłam się wraz z ostatnimi dźwiękami po to, żeby włączyć Rishloo albo cokolwiek innego.

Nie wiem, czy to kwestia przesytu nieznanym, działania frontów atmosferycznych, tymczasowych zaburzeń osobowości, układu gwiazd na niebie, czy po prostu tej muzyki. Czuję, że w tym tygodniu nie zrobiłam żadnych postępów. Ale moje męki z samą sobą też są jakąś nauką i jak się w końcu obudzę, podzielę się refleksją na temat umysłowości słuchacza, która narodziła się pod natchnieniem tego rozmemłania progresywnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz