czwartek, 31 lipca 2014

Postmuppetowość

Buaum-uaum-uaum-uaum-rakatak... Klask, klask, klask... Buaum-uaum-uaum... Plask...



Och, marrrau! - chciałoby się dodać. Mają mnie całą, od kopytek po czułki, które wprawiają swoim rozchełstanym brzmieniem w drżenie rozkoszy. Poniekąd pozostając w klimatach alternatywnych i poniekąd dochowując (tym razem) wierności jedynej właściwej muzyce \m/, słucham: Primus "Green Naugahyde".

Oh, I like it, I really, really like it. Ich wymowność i mroczną ironię, ich plaskające brzmienie, które - ku konsternacji najbliższego otoczenia - udziela mi się w mowie (usiłuję naśladować paszczą).
 
Primus to dla mnie takie mroczne muppety po apokalipsie z przesycenia, przetwarzające odpadki kolorowej komercyjnej hiper-hop-pop-kultury. Napisałam, że poniekąd-alternatywny-poniekąd-metal, a tak naprawdę to mieszanina różnistych wpływów, tworząca zupełnie nowy, prześmiewczy w wymowie bigos. Bigos popijany zupą z kraba - bo w ich twórczości są zarówno motywy kulinarne (choćby nazwy płyt "Frizzle Fry", "Pork Soda"), jak marynistyczne (morskie opowieści typu "Last Salmon"), kulinarno-marynistyczne (płyta "Sailing the Seas of Cheese") a także zoologiczne: łososie, wiewiórcze oczy, i, co najważniejsze, za dużo szczeniaczków!


W dodatku to wszystko jest ogarniete, spięte i porządnie załomotane. Nie ma fuszerki. To po prostu jest dobre. Tak bardzo, że wsiąkłam w Primusa całą dyskografię, a 2 płyty to była minimalna dawka fikuśności, którą musiałam przyjąć dziennie w czasach sprzed zapłonu ucha, który bezlitośnie przerwał przyrost psychofanii. Co nie zmienia faktu, że to jest dobre. Buaum, buaum-uaum...

Wspomnę jeszcze, że pod znakiem zapytania staje teraz moje "noworoczne" postanowienie słuchania jednej nowej płyty tygodniowo. Dlatego, że tydzień u mnie ma od 4 do 9 dni i w ogóle straciłam rachubę ile ich było. Dlatego, że właściwie to słuchałam paru nowych płyt w ciągu tygodnia - jedna to mało. A przede wszystkim dlatego, że zaczynam słuchać muzyki już nie płytami, ale, o zgrozo, dyskografiami (Primus nie są jedyni). To chyba naturalny etap ewolucji w osłuchaniu.

Pisać, oczywiście, będę dalej. Zobaczymy co za stwór ze mnie wyewoluuje w przyszłości. Kto wie, może w końcu zacznę słuchać Capelli Cracoviensis...?

Muzykografia:
Primus, cała dyskografia :)

środa, 23 lipca 2014

Doznałam Przejmującego

Nie jest nowością, że robię różne rzeczy, żeby "od-zwyczajnić zwyczajność" i doznawać dzięki temu pełniej, żywiej, inaczej. Naciągam sobie uszy rojeniami, discołojeniami i Japończykami, odżegnuję się od Kanonu mojego hard rock state of mind i w ogóle heretyczką jestem, i to z własnej woli. Ale tym razem doznałam Przejmującego niezależnie od tego, czy go chciałam, czy nie.



Czym jest Przejmujące? To jest coś niesamowitego, ale zarazem bliskiego, co złamie codzienność i wymusi inne, świeże spojrzenie na świat. Pisałam o tym tutaj i, o zgrozo, spotkało mnie to. Moje Przejmujące: nadwrażliwość na dźwięki. Okazało się być bardziej możliwe, niż przypuszczałam, bo niby dlaczego nagle obcowanie z jakimkolwiek dźwiękiem miałoby mi, słuchającemu stworowi, sprawiać ból?

Ano wystarczyło zapalenie ucha.

No dobrze, ale nie ma katastrofy. Przetrwałam to i z nadzieją, że nie przepaliło mi się tam nic, żaden bębenek mi się nie rozstroił, powoli będę powracała do słuchających. A powrót swój zapowiem kolejnym słuchołamaczem od życzliwego polecacza. Ostrzegam też, że to będzie z cyklu "nie wiem, więc się wypowiem", ale czuję się bezkarna, bom chora. Jakiś czsa temu zapoznałam się z zespołem BOKKA. ]:->

Parafrazując niebieskoskórego klasyka: O, jak ja nieznoszę tych indie-alternatywnych marud!

Do końca życia mogłabym słuchać samego American Head Charge, ale przez ten mój wymysł od-zwyczajniania czuję potrzebę zapoznawania się z różnymi dziwactwami. A współczesna polska muzyka alternatywna jest wyrazem jakiejś obcej, rozpowszechniającej się umysłowości, od której wciąż się odbijam, jak w przypadku pana R.

Z jednej strony mam paradoksalne poczucie, że to, co niszowe i niezależne staje się popularne i powszechne, niebezpiecznie zbliżając się do pani Komerchy. Z drugiej strony niezrozumiałość tego rozsadza mi umysł obrazami, wrażeniami - co lubię - i jest jakoś... bliskie i, o jej, ładne. Taki właśnie jest utwór audiowizualny "Town of Strangers".


Roztkliwiłam się, kiedy obejrzałam go pierwszy raz. Poczułam się, jakbym czytała "Dolinę Issy" Miłosza albo jakoś tak. To nie jest moja ulubiona łupanka, to działa na zupełnie inne receptory: bardziej na te intelektualne niż proste i pierwotne typu "die motherfucker, die".

To jest dobry kawałek. I mogę go słuchać nawet teraz, bo nie rani mego ucha. Płyta, niestety, cała jest taka. Miałam nadzieję na większą różnorodność, więcej eksperymentu, a tu ciągle to samo wokalne rozwiązanie... Może i dobrze, można się przesycić tą podniosłością. Płyty słuchałam w podróży, przez co czułam się jak we własnym "Into the Wild": że niby kilka godzin telepania się dusznym busem to coś szczególnego, tak mi wszystko wypiękniało. No i nie miałam ochoty nikogo uderzyć.

Ogólnie rzecz biorą, miłe to, przyjemne, takie w sam raz na bolące ucho i niedobór intelektualnych wrażeń, na które cierpi dogorywający w łóżku człowiek. Ale niech mi już przejdzie, bo mam takie fajne rzeczy do przesłuchania...!
 
Muzykografia:
BOKKA "BOKKA", 2013

Obrazek by Rosa Menkman, CC BY-NC 2.

środa, 16 lipca 2014

Zwapniała młodość słuchu


Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, King Crimson... Brzmienia lepszego świata w czasach wiecznej zmarzliny, chłonięte przez naszych ojców przez radia z oczkiem, rozsmarowywane na taśmach nawijanych w szpule, przenikające umysły i światopoglądy. Ta podstawa muzycznego myślenia, przekazana w genach nam, następnym pokoleniom. Nasze naturalne środowisko dorastania i  absolutna podstawa jakiejkolwiek rozmowy o muzyce.

A w cholerę z nimi.


Na świecie w latach 60., 70., do końca lat 80. istniały przecież inne zespoły i nurty muzyczne. Tatusiowie nas ich nie nauczyli, bo może sami o nich nie wiedzieli, a po uwolnieniu przepustowości danych między Zachodem a Wschodem, nie zdążyli już nadrobić zaległości. Jak można już było słuchać muzyki, jakiejkolwiek muzyki, to kolekcjonowało się dyskografie Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, King Crimson... Dla reszty, której nie udało się przecisnąć między cegiełkami muru na teren wiecznej zmarzliny, zabrakło już zapału. Tatusiowie nasi: nie dość, że zwapniali, to jeszcze ograniczeni muzycznie...

Ale czy to, że wtedy nie było dostępu do całej muzyki stechnologizowanego świata przez pudełko wielkości papierośnicy, znaczy, że my mamy jakoś lepiej? Z młodością po prostu się tak dzieje, że wypada w jakimś okresie i okolicznościach losu, i to, co obejmie, jest później decydujące. Nie słuchałam w liceum Toma Waitsa, chociaż wiedziałam, że on istnieje i miałam dostęp do jego muzyki. Wolałam jakieś SOAD, cierpliwie ciągnąc ich dyskografię z prędkością 1 mp3 na wieczór.

Czym to się różniło od czyhania na Radio Luxemburg? Tatusiowie nasi, którzy wpajali nam muzykę, byli tacy jak my. Nic dziwnego, że mówią nam: Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, King Crimson... Oni pozostali młodzieńcami, a ich młodość pozostała tamtą młodością. My mamy swoją, w której też zwapniejemy. 
A co będziemy powtarzać naszym dzieciom...?

Foto by leosaumurejr, CC BY-SA 2.0

środa, 9 lipca 2014

Karnawałowa discochłosta

Nie sądziłam, że może mnie spotkać coś bardziej wysadzającego umysł niż Rojek. A jednak, granice poznania zostały boleśnie przesunięte. W zeszłym tygodniu zderzyłam się z Braćmi Figo Fagot. Taka byłam odważna, że poleciałam od razu drugą, bardziej dosadną płytę: "Eleganckie chłopaki".



Nie powiem, żeby ta płyta grała u mnie non stop, bo się nie dało, no nie dało się. Żeby tego słuchać, trzeba porządnie przekroczyć bramę codziennej percepcji. Zrobić to można tylko w odpowiednich okolicznościach przyrody: na imprezie, i to w jej mocno zaawansowanym stadium. Zlecenie mi słuchania tej muzyki na trzeźwo, to był zamach na moje zdrowie psychiczne!

Ale ok, co to jest? Bracia Figo Fagot tworzą wulgarny pastisz disco, jak to sami nazywają discochłostę i alkopolo. Gorszą, bulwersują, prowokują... dlaczego? Bo mogą. Taka to mało wysublimowana ftuka. Kluczem do ich twórczości jest to, co w muzyce najlepsze: koncert. Bo o to w tym chodzi: o przedstawienie, o karnawał, wyśmiewanie, wykrzywianie rzeczywistości, o płytką seksualność, pijaństwo i zabawę. Ich ordynarność i prostactwo nie służą żadnej ideologii, nie mają na celu rozpowszechniania jakiegoś światopoglądu, po prostu nie są na serio.

Kiedyś mieliśmy piękną tradycję karnawału. Był to czas obowiązujący wszystkich, niezależnie od zawodu, klasy, wyznania, płci i wieku. Czas, w którym role społeczne się mieszały, odwracały: żebrak mógł być królem, ksiądz - ladacznicą. Czas, w którym dawało się upust wszystkim swoim żądzom, w którym grała muzyka i wszystko to, co tłumione, ukrywane, wypełzało na światło dzienne i stawało na piedestale. Czas, którym rządziły drwina, pastisz, błazenada, śmiech. To, że on ją upija, żeby poszła z nim do WC? Śmiech. Że ona do Cygana uciekła? Śmiech. To, że on gada ze swoim woreczkiem mosznowym, kiedy mu się nudzi? Śmiech.

Najzabawniejsze i najsmutniejsze zarazem jest w tym to, że niektórzy biorą to na poważnie, czują się obrażeni i w dodatku pozwy piszą.
Drodzy państwo, takie jest prawo karnawału, że będzie drwił nawet jak się go postawi na szafocie i zaciśnie pętlę wokół szyi. To karnawał! Czego się nie dotknie, to zamienia w farsę. Ośmiesza wszystko, łącznie z tymi, którzy biorą go na serio.

Teraz nie ma społecznie zaakceptowanego, ogólnoświatowego karnawału, w którym wszyscy by wyszli na ulicę i wariowali, żeby potem pogrążyć się w poście. To się rozmyło, wygasło, ale myślę, że wciąż jest potrzeba kultywowania karnawału i stąd się biorą Bracia Figo Fagot i wszystkie tego typu twory.  Zostawmy więc im ich miejsce i czas, najlepiej po dwóch supportach i paru piwach, a i Cygan będzie się bawił, i kobieta zatańczy.

A ja doliczam sobie +25% do wytrzymałości psychicznej. I chyba do masochizmu...

czwartek, 3 lipca 2014

Chcę cię usłyszeć

Ostatnio muzyki słucham obsesyjnie. Porównać to można do obżerania się. Mam ochotę robić to stale, nieprzerwanie, głośno i najlepiej na dwa kanały jednocześnie, żeby dotarło do mnie dwa razy więcej, niż do normalnej, zdrowej na umyśle osoby, która nie wpadłaby na to, żeby słuchać muzyki na raz na słuchawkach i z głośników.
 
Bo dlaczego by nie? Mam technologię, która umożliwia to i jeszcze inne dziwactwa. Na przykład odsłuchiwanie fragmentów utworów w trakcie słuchania czegoś, jak spotify. Co za szał. Istna kakofonia. Z tych porywów technologiczno-muzycznej ekstazy skutecznie wyrywa mnie pewna prawda: można słuchać więcej, bardziej, dłużej, ale, paradoksanie, słyszeć mniej. 

Dlaczego?
Po pierwsze: trudniej jest się na czymkolwiek skoncentrować. Owszem, znów przewrotnie, czasami przy większym hałasie jesteśmy lepiej skupieni i bardziej kreatywni, ale czy to nie jest jakieś wypaczenie, że stan naturalny osiągamy w tak nienaturalnych warunkach?
Po drugie: Lubię pisać i czytać, ale to komunikacja dźwiękowa, na żywo, jest najbardziej naturalna dla ludzi i to tak naprawdę w niej rzeczywiście możemy być RAZEM. To bycie RAZEM cierpi najbardziej z powodu rozkojarzenia powodowanego przez używanie nowych technologii. Czytając Twoje literki na ekranie, równocześnie oglądam po raz miliardowy "Redefine" na yt, piszę maila albo osiem, przeglądam zdjęcia małych piesków, jem kalafiora i maluję paznokcie. Cóż, jesteś tylko jedną z tych wielu banalnych i mało znaczących rzeczy...
Nieustanny hałas i rozkojarzenie sprawiają, że nawet rozmawiając z kimś oko w oko, tak naprawdę nie słyszy się go. Bo jak naprawdę usłyszeć głos drugiego człowieka, przekazujący ledwo uchwytną intencję, w środowisku tak subtelnym jak pralka, w której wirują cegły? 

No i co z tym zrobić? Wyłączenie muzyki, wyciszenie telefonu, uciszanie sąsiadów, psa, pana Rycha, który kosi trawę i samochody na ulicy... nawet jeśli byłoby możliwe, przyniosłoby prędzej delirium niż ukojenie. Jak zwykle wystarczy niewiele, by zdziałać bardzo wiele.

Proponuję...

Słuchać świata przez 5 minut dziennie. Siadać na przykład w parku i wysłuchiwać krajobraz dźwiękowy: skąd dobiega śpiew ptaków, jak wygląda miejsce, w którym siedzę, kto jest tu oprócz mnie, co robi - to wszystko można usłyszeć. Albo nawet w swoim pokoju: to zadziwiające jak brzmią ściany, biurko, jak można usłyszeć przestrzeń i wiele warstw budynku tworzonych przez jego pozostałych mieszkańców.
Myślę, że takie badanie i uświadamianie sobie zasięgu swojego słuchu, jego wrażliwość i przestrzenności pomaga powrócić do umiejętności koncentracji na subtelniejszych dźwiękach. Z korzyścią dla muzyki i z korzyścią dla relacji z innymi ludźmi.


Obrazek by Jens Schott Knudsen, CC BY-NC 2.0

niedziela, 29 czerwca 2014

Blackmetalowe promowanie

Norweska ambasada promuje black metal

Przeżuwam te słowa jak gumę do żucia, przekazywaną sobie z ust do ust już od paru dni. Dobrałam się do niej dopiero teraz, bo wcześniej jakoś mnie to nie wzruszyło, ale przecież...


Norweska ambasada promuje black metal...

...wizualnie. Za pomocą fotografi można przedstawić rzeczywistość w tak hiperestetyczny sposób, że przedstawienie staje się bardziej interesujące niż rzeczywisty obiekt przedstawiany. W dodatku są to fotografie z samego rdzenia muzycznej wrzawy: z koncertów! Koncerty już same w sobie są hiper pod względem wizji, a dodatkowo są miejscem współczesnego rytuału wspólnotowości. Czysta visual pleasure! Ale poza tym...

Norweska ambsada promuje black metal...

no i co z tego?? Ja bym poszła na tę wystawę, ale tego by Szatan chciał/mam za daleko/wolę się doszukiwać teorii spiskowych. Wzięłam się za wywiad z Karsten Klepsvik, ambasadorem Norwegii w Warszawie. Powodzenia wszystkim, którzy próbują znaleźć w wypowiedziach dyplomaty coś kontrowersyjnego. Pan mówi w sposób tak wyważony, że aż mnie rozpacz pochłonęła. Jasno powiedział też, że

Norweska ambasada promuje black metal, bo...
 "...black metal jest i powinien być jednym z naszych kluczowych kulturalnych towarów eksportowych...".
Znaczy, ich, norweskich towarów.  To nie to, że norwescy ambasadorzy lubią przebierać się w skóry, malować jak pandy, taplać w krwi i znajdują upodobanie w krzyżowaniu nagich kobiet. To prosta kalkulacja: ludzie słuchają black metalu, bo black metal jest fajny; black metal jest norweski, więc Norwegia jest fajna. Gdyby Norwegia była największym na świecie producentem ołówków, to w ambasadzie w Warszawie można by się spodziewać wystawy pt. "Szkice norweskie: historia ołówków".

Tak oto zrozumiałam, co jest nie tak z tym żutym przeze mnie hasłem. Chyba powinno ono brzmieć:

Norweska ambasada promuje Norwegię przez black metal.

Czy to dobrze dla black metalu? Z jednej strony wiadomo - i wie to również pan ambasador - że tego typu muzyka jest widowiskiem, że nie jest do końca serio, że jest pewną kreacją i robi się na niej kasę. Z drugiej strony, paradoksalnie, mimo tej kreacji, przesady, autoironii i autoaoutironii, w jakiś zatrważający sposób jest autentyczna.

Kiedy komercja bierze politykę pod rękę, zabierają muzykę z całym dobrodziejstwem szatańskiego inwentarza i z jej pomocą chcą zapanować nad światem, to ta autentyczność staje się swoją własną parodią. Black metalowi to nie zaszkodzi, bo on jest... cóż, black metalem. Gorzej być nie może.
A czy to dobrze dla Norwegii w kraju, w którym wolność wypowiedzi artystycznej ogranicza bariera religii? Powiedziałabym, że to dosyć ryzykowny sposób zyskiwania przychylności polskiego społeczeństwa...


Obrazek by Vassil, CC-BY-3.0, via Wikimedia Commons

sobota, 28 czerwca 2014

Znaczenie muzyki

Czasami ponosi mnie romantyczny duch (ciężko mu, ale jakoś daje radę) i pod jego natchnieniem zaczynam zastanawiać się, czy muzyka może służyć do rozmawiania? Albo inaczej: czy to, że czegoś słucham, coś znaczy?
 

Internety serwują nam mozliwość możliwość ujawniania, czego się właśnie słucha, polewając to lepkim lukrem fajności. Fajnie jest udostępniać, pokazywać, przekazywać i obnażać. Kto tego nie robi, jest co najmniej podejrzany, a w skrajnym wypadku po prostu nie istnieje.

Zjawisko komunikowania o tym, co słuchamy, jest powszechne w pewnych kręgach, więc gdyby można było wnioskować z tego, co znaczy słuchane, jakie to by bylo źrodło informacji! Z resztą porozumiewanie się za pomocą dźwięków jest czymś oczywistym. Każdy jakieś dźwięki z siebie wydaje, część z nich coś znaczy. Znaczą również dźwięki wydobywane z instrumentów, np. rytm wybijany na bębnach w Afryce służył komunikacji na dużą odległość.

A co to znaczy, że dźwięk coś znaczy? Po prostu inni ludzie rozumieją pod nimi COŚ, i jest to mniej więcej to samo dla tych, co bębnią i dla tych, co słuchają. I niby sytuacja jest tu prosta: mamy jakąś sekwencję dźwięków i ustalamy wśród przyjaciół i znajomych, że ona będzie coś znaczyć, a później używamy jej, gdy chcemy przekazać to znaczenie. Tak się stało u zarania języka i na tym samym polega podawanie hasła "żyrafy wchodzą do szafy".

Weźmy więc coś bardziej skomplikowanego: utwór muzyczny. Oo, to jest bardzo dużo sekwencji dźwięków, część z nich ewidentnie coś znaczy - są to dźwięki rozpoznawane przez nas jako mowa. Wspólnie i mniej więcej zgodnie możemy też stwierdzić, czy utwór jest smutny czy wesoły.
W miarę pewne jest też znaczenie nadane utworowi przez muzyka, jeśli mówimy o piosenkach. Utwór może mieć też jakieś znaczenie kulturowe, np. "House of the rising sun" znaczył coś dla jakiejś grupy w jakimś czasie. Innym przykładem może być hymn Polski, który dla Polaków ma specjalne znaczenie, ale Urugwajczyk mógłby pomyśleć, że mało radiowy kawałek i potańczyć się przy nim nie da...

Póki znaczenie jest mniej więcej ustalone w jakiejś grupie, muzyka może służyć komunikacji. Ale im mniejsza grupa, tym trudniej, bo zaczynają wchodzić w grę osobiste interpretacje. Dla Zbyszka i Danki "Smells like a teen spirit" mogą znaczyć już zupełnie co innego, mimo że razem tego słuchali. Odkąd ze sobą zerwali, jego zalewa krew już przy pierwszych dźwiękach, a ona zalewa się rumieńcem i staje się tajemniczo milcząca.

Utwór myzyczny jest więc takim hiperznakiem. Ma tak dużo znaczeń, że właściwie to przestaje mieć jakieś znaczenie. W dodatku dla jednostki może znaczyć coś zupełnie specyficznego i osobistego. Wtedy komunikacja nie jest już możliwa, chyba że uznamy, że można komunikować się ze sobą samym.

Wychodzi na to, że playlistowy eshibicjonizm tworzy tylko szum, który tak dużo znaczy, że nic nie znaczy. Oczywiście może znaczyć, kiedy wśród znajomych i przyjaciół ustalimy: jak słucham Smerfnych Hitów to znaczy, że ciasto mi się przypaliło. Ale po co to komu (kto nie szuka Ryszarda Ochudzkiego albo np. nie planuje zamachu terrorystycznego)?

I tak oto wkurzony romantyczny duch wypuszcza mnie ze swych objęć, a ja lecę w dół, tam gdzie moje miejsce. ]:->