wtorek, 10 stycznia 2012

Muzyczna archeologia i nekrofilia

O mało mojej uwadze uszłoby, że The Doors opublikowało nieznany do tej pory utwór pochodzący z sesji nagraniowej do "L.A. Woman" (1971): "She smells so nice".

No i proszę. Mamy nowy wymiar muzycznej archeologii. Utwór wyciągnięty żywcem z początku lat 70. ubiegłego wieku, nie znany, nie słuchany, nie czczony... Nawet nie płyta, tylko dźwięk sam. A mi na myśl nasunęło się pojęcie auratyczności.


Sprawa była prostsza kiedyś, jak to powiedział pan Walter Benjamin (nie: Łolter Bendżamin!), przed dobą reprodukcji technicznej. Weźmy taką muzykę średniowieczną czy barokową, która jest dla nas zupełnie niedostępna, jej "aura" była wtedy i tam, i w żadnym innym czasie ani przestrzeni. Nie można jej było nagrać a naciśnięcie CTRL+S było zapewne wysoce niestosowne, bo nikt tego nie robił. Zachowały się jakieś strzępy informacji, ale przecież żaden dźwięk. Z tego próbujemy jakoś rekonstruować muzykę, ale na ile te rekonstrukcje są skażone naszą obecną kompetencją kulturową, naszym kulturowo ukształtowanym uchem, tego nikt nie zmierzy. Z resztą, jest tak z rekonstruowaniem czegokolwiek z przeszłości.

Dzisiaj mamy płyty. Wydawać by się mogło, że powielenie dzieła morduje aurę (jak uważał twórca koncepcji), bo przecież w każdej chwili i w każdym miejscu możemy sobie odtworzyć dany utwór i on zawsze jest taki sam. I koniec. Nie ma w tym życia, spontaniczności... W kółko gwałcimy te same zwłoki.

 No jak nie zachwyca, jak zachwyca?

Można więc powiedzieć, że ci wszyscy ludzie, którzy w ciągu tygodnia przesłuchali "She smells so nice" ponad 90 tysięcy razy to nekrofile. Albo że pan Benjamin się mylił z tą cała aurą i to w ogóle jakieś ezoteryczne brednie.
Ja nie powiem ani jednego, ani drugiego. Uważam, że pojęcie auratyczności za interesujące i być może przydatne, gdyby je lekko zmodyfikować... Żaden obiekt ze sfery szeroko rozumianej kultury nie jest sam z siebie jakiś.
(Trochę boję się, że mogę przesadzić, że w ogóle nic nie jest samo w sobie jakieś, a wyczuwam, że to już nie są bezpieczne terytoria...)

Ludzie mają magiczną moc nadawania znaczenia

Dlaczego odmówić komuś prawdziwości, czy istotności jego doznań spowodowanych kontaktem z jakimś obiektem tylko dlatego, że jest on powieleniem?
Cały czas mówię o płytach... Każda jest oddzielnym egzemplarzem, który może mieć jakąś swoją historię, może coś dla kogoś znaczyć. Ta właśnie, konkretna, nie żadna inna. Ta, co ją stryjek przemycił z Zachodu na Dziki Wschód w garnku z bigosem. Znaczenie wytworzone jest dla ludzi, przez ludzi.
Ale to dotyczy nośnika, materialnego przedmiotu...! (Znamienne jest też, że przyszły mi do głowy płyty winylowe.)
A jak jest z takimi obiektami jak "She smells so nice", który nawet nie ma nośnika (póki co), jest wirtualny, gdzieś tam się unosi w chmurze i potrzebuje tylko czegoś, na czym można go odtworzyć?

Ah, czym jesteś, muzyko!

No i przede wszystkim, czy wszyscy jesteśmy nekrofilami?

Oj, ciężka sprawa. Nie wiem, czy w ogóle koncepcja Benjamina przystaje do tego, co się dzieje dzisiaj. W zanadrzu mam jeszcze kilka, ale też nie wiem, czy któraś z nich nie tylko buja w obłokach, ale ma też jakiekolwiek pojęcie na temat chmur.

Wiemy już, że coś się dzieje z tym światem, ale co...? Badać będę to niestrudzenie, mimo że, jak podejrzewam, nie jest to możliwe do całkowitego zbadania.

PS: 2012 rokiem Doorsów. Niech się dzieją fajne rzeczy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz